![]() |
źródło |
Dziś króciutko, bo walczę jeszcze z przywróceniem do normalności mojego życia po sesji, a zaczęłam też praktyki wakacyjne oraz dopinam różne blogowe i nieblogowe projekty ;)
Do wczorajszego eksperymentu natchnęła mnie miseczka pachnących malin. Postanowiłam wypróbować na włosach ich sok. Malinowy ocet mają w swojej ofercie na przykład Yves Rocher czy Marion, ale ich składy nie powalają – więc może nie tędy droga?
Bojąc się oblepienia włosów oraz wyczesywania z nich pestek bądź drobinek owoców, w mojej płukance wykorzystałam sam sok z garści ugniecionych malin (które i tak potem pożarłam) rozcieńczony wodą do objętości około litra i delikatnie zakwaszony kilkoma ziarnkami kwasku cytrynowego.
![]() |
Po lewej światło dzienne, po prawej z lampą. |
Co zrobiłam poza tym?
- Umyłam włosy szamponem Biolaven
- nałożyłam na nie maskę Kallos Caviar
- po spłukaniu jej letnią wodą dołożyłam jeszcze malinową płukankę
- odcisnęłam włosy z nadmiaru wody
- w skórę głowy wtarłam Jantar
- pougniatałam z odżywką b/s Ziaja, Intensywne Nawilżanie
- … i pougniatałam jeszcze trochę z żelem Balea Men Ultra Strong.
Efekty? Jak dla mnie – nic nadzwyczajnego. Nic, czego nie osiągam przez samo użycie połączenia dobrze dobranej maski, kwaśnej płukanki, odżywki b/s i żelu do włosów. Podczas robienia zdjęć stanęłam troszkę za blisko okna, więc są one lekko prześwietlone i to też delikatnie przekłamują rzeczywistość. Mimo wszystko myślę, że więcej skorzystałam na jedzeniu tych malinek niż na nakładaniu ich na włosy :D Może efekt byłby ciekawszy, gdybym użyła większej ilości soku? Co sądzicie?
Ode mnie to tyle, buziaki! Jeśli macie jakieś pytania - piszcie.
Ania