Wzdychałam, marzyłam i mam. Moja „anwenówka” <3 Sprawdźmy, czy i jak spisała się na moich włosach:
O składzie nie będę się rozwodzić, bo w -> tekście Anwen macie wszystko rozpracowane na tacy. Podsumuję tylko, że maska jest mocno emolientowa, ale i z solidną dawką humektantów („nawilżaczy”): wysoko w składzie są miód, gliceryna i pantenol. Jest to więc idealny skład do włosów suchych oraz zniszczonych, zwłaszcza w połączeniu z regularnym olejowaniem. Moje włosy są mega zadbane i mają obecnie porowatość średnią, ale naturalnie „dążą” do porowatości wysokiej, więc wiele produktów i metod do takich włosów przeznaczonych doskonale się u mnie sprawdza, co za tym idzie - tę maskę chciałam wypróbować najpierw.
Jakie były moje pierwsze wrażenia? Bardzo pozytywne.
Zapach maski jest cudowny. Anwen pisze tak: „Maska do włosów wysokoporowatych pachnie czekoladowo, choć moje testerki często wyczuwały tu np. wanilię a nawet i kokos”; z kolei w komentarzach kilkukrotnie pojawiło się skojarzenie z… wyrobem czekoladopodobnym :D No to ja przebiłam chyba wszystkich. Poza zapachem kakao czuję tu też pomarańczową nutę, przez co maseczka pachnie mi kultowymi wedlowskimi Delicjami! Na Instagramie pokazywałam kiedyś świąteczną piankę Ziai o woni czekolady z pomarańczą (klik!) i to jest właśnie baaardzo podobny aromat. Przynajmniej dla mnie :) Wbrew zapewnieniom Ani, zapach jest w mojej opinii wyraźny i bardzo długo utrzymuje się na moich włosach – co prawda lekko, ale wyczuwalny jest jeszcze w 24 godziny po myciu.
Dodatkowo mamy tu piękne opakowanie, miłą konsystencję i ekstremalną miękkość włosów podczas spłukiwania maseczki.
Kliknięciem w zdjęcie możecie je powiększyć:
No, ale najważniejsze są przecież efekty! A te były… różne ;) Pierwszy dzień: cud, miód i orzeszki. Włosy były poskręcane w takie miękkie, grube pukle– bardzo lubię ten efekt, a ciężko mi go osiągnąć (dominują nieokiełznane fifołki i wicherki połączone z rulonami laleczki z porcelany ;D).
Problem pojawił się następnego dnia: wszystko mi sflaczało. Ale tak totalnie. Zdjęcia nie zrobiłam, ale bida z nędzą, uwierzcie mi na słowo. Jakieś mizerne podrygi prób skrętu, ale to tyle. Związałam włosy w kitkę i pognałam na zajęcia zadając sobie pytanie: dlaczego?
W dniu dotarcia przesyłki moje włosy były ekstremalnie niedoproteinowane. Jak wiecie, te kudły bez protein nie istnieją. Najchętniej stosowałabym je co mycie, bo zawsze mogę liczyć po nich na piękny, sprężysty skręt, ale nigdy dotąd nie nieprzeproteinowałam włosów i nie chciałabym by się to zmieniło ;) Ale gdy mam mniej czasu, to zamiast maski używam odżywki i tak się składa, że chwilowo w zapasach nie mam żadnej proteinowej: całe moje zbiory pokazywałam w poście z aktualną pielęgnacją włosów. Więc po kilku myciach z samymi emolientami/humektantami, na wygłodniałe protein włosy nałożyłam… więcej emolientów i humektantów ;) #brawoja
W weekend doproteinowałam włosy moją najukochańszą na świecie maską Dr. Santé z olejem arganowym i keratyną (plus metoda wcierania) i ponowiłam eksperymenty. Włosów nie odżywiałam przed myciem, tylko umyłam całe szamponem Biovax Opuntia Oil & Mango, potem maska Anwen Kiełki pszenicy i Kakao na pół godziny, a na sam koniec odżywka b/s Ziaja Codzienna Pielęgnacja, ooociupinka żelu do włosów Balea MEN Ultra Strong i marakujowy Biosilk na końcówki. Wyschły same, poszłam spać, a rano zrobiłam fotkę.
Efekt widzimy na zdjęciu w białym T-shircie: włosy wiją się aż miło i mam wrażenie, że wręcz widać jak miękkie są w dotyku. Na drugi dzień (fotka w błętkitnym swetrze) jak właściwie zawsze trochę gorzej, ale jednak moim zdaniem bez tragedii: dolne partie dalej się kręcą, tylko górne partie odmówiły trochę posłuszeństwa. Tym razem miałam czas na ich reanimację i tu wkracza drugi bohater dzisiejszego wpisu: spray reanimujący skręt Jessicurl, Awe Inspiraling Spray, którego wieeelką odlewkę dostałam od Kasi na Fali :)
Zerknijmy więc na fotkę w zielonym topie. Uważam, że efekt widać jak na dłoni, bo włosy skręciły się wręcz bardziej niż na świeżo po myciu. Sprayu, w przeciwieństwie do anwenówki, używam już od dłuższego czasu i przez ten okres wiele razy usłyszałam, że „dwudniowe” włosy wyglądały u mnie jeszcze lepiej niż „jednodniowe” :) Zatem o jego skuteczności nie muszę chyba pisać nic więcej, zwłaszcza że tak samo dobrze współpracował mi on z każdym posiadanym przeze mnie kosmetykiem. Jestem nim całkowicie zauroczona.
Spray pachnie dla mnie głównie lawendą, może z obiecaną cytrusową nutą w tle. Skład jest krótki i śliczny:
Aqua (Water), Glycerin,Magnesium Sulfate,Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Juice Powder,Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil,Lavandula Officinalis (Lavender) Flower Oil, Citrus Sinensis (Sweet Orange) Peel Oil Expressed, Citrus Paradisi (Grapefruit) Peel Oil,Diazolidinyl Urea, Iodopropynyl Butylcarbamate, *Limonene,* Linalool
Nawilżająca gliceryna, siarczan magnezu o nieznanej mi dokładnie funkcji (ale nieszkodliwy! :D), aloes, olej jojoba,olejki eteryczne,brzydki konserwant i drugi niebrzydki. Jedyne, co tu jest na maksa brzydkie to cena: osiem uncji (czyli mniej niż 250 ml) sprayu kosztuje 15 funtów/16 euro. Tak się nie będziemy bawić. Pracuję już nad ukręceniem własnej wersji i jak wreszcie ustrzelę proporcje, to na pewno zamieszczę tutaj nowy wpis DIY :)
Podsumujmy więc:
Czy anwenówka do włosów wysokoporowatych to moja ulubiona maska? Zdecydowanie nie. Przy takich wymuskanych i wychuchanych włosach jak moje, nie pokazuje pełni swojego regenerującego potencjału, a z powodu braku protein (które na bardzo zniszczonych włosach dają często efekt szopy, a które moje kudły piją na śniadanie, obiad i kolację) nie przyczynia się do podkreślania ich skrętu aż tak jak lubię najbardziej. Skręt jest lekko podrasowany, nie osłabia go (porównajcie sobie ze zdjęciem po miodowaniu włosów i kompresie z Biovaxa Bambus & Olej Avocado: klik!), ale nie przebija efektu WOW po masce Dr. Santé (klik!). Jednak co keratyna, to keratyna ;) Czy jest to moja ulubiona nieproteinowa maska? Na ten moment na pewno. Pokonała Biovaxa Naturalne Oleje, którym zachwycam się bodajże od czasów sprzed założenia bloga (prawie trzy lata…), a Bambus to w ogóle nie ma do niej startu (bo moje włosy jednak ciutkę bardziej lubią tego olejowego). W zapasach czeka nieotwarty Biovax Opuntia Oil & Mango, ale dopóki nie uszczuplę trochę zapasów nieotwarty pozostanie ;)
No, ale podkreślmy, że nie do końca jestem w grupie docelowej tej maseczki. Myślę, że na naprawdę suchych włosach to może być prawdziwy hit i w Wielkanoc zrobię wszystko, by namówić moją mamę na testy. W razie czego opiszę efekty na moim fanpage’u (klik!).
Czy Awe Inspiraling Spray od Jessicurl to mój ulubiony sposób reanimacji skrętu? Po stokroć tak. O raju. Woda, mgiełki z drogerii czy robione własnoręcznie to jest przy tym nic. Jestem w nim totalnie zakochana i gdyby nie nokatująca dla mnie cena, zrobiłabym sobie parę opakowań zapasu. To jest ten typ produktu, kiedy wydaje nam się, że po prostu n i e m a o p c j i żeby coś go przebiło. Sto serc. Nie tylko dla sprayu, ale i dla Kasi, bo gdyby nie ona to ani bym o marce nie usłyszała, ani (tym bardziej!) nie kupiła w ciemno „psikacza” za szesnaście ojro. Plas sziping. Także Kasiu… Ty wiesz co ;) <3
Jak zawsze, trzy strony lania wody, no ale wiecie – recenzja jest podwójna, to i ja folguję sobie podwójnie. Ale pomyślałam, że potrzeba recenzji masek Anwen jest teraz ogromna, a póki co nie znalazłam jeszcze takiej pisanej przez kogoś o włosach podobnych do moich. Kasine fale są wypieszczone, ale lubią prawie dokładnie zawsze to, czego moje nie i na odwrót ;) Więc jeszcze raz odsyłam do tekstu o tym, jakie są moje włosy i jeśli czytają mnie moje Włosowe Siostry, to dajcie znać czy recenzja okazała się przydatna. Nie tylko maski, ale i sprayu, bo u mnie temat porannej reanimacji skrętu dotąd trochę kwiczał, no a teraz… usłyszenie włosowego komplementu dwa dni po myciu dalej wprawia mnie w osłupienie ;)