Quantcast
Channel: Kosmeologika
Viewing all 206 articles
Browse latest View live

Moja cera: stan aktualny i cele do osiągnięcia [AKTUALIZACJA]

$
0
0


Podobny wpis opublikowałam na blogu zaraz na początku jego istnienia: znajdziecie go tutaj (klik!). Było to jednak dwa i pół roku temu, a więc od tamtej pory zarówno stan mojej cery, jak i moje podejście do jej pielęgnacji mogło się wiele razy zmienić... Czy tak było w istocie? Przekonajmy się.

Zacznijmy od celu, bo to jest ta rzecz, która niejako definiuje tematykę tego bloga; jest moją największą pasją i na tym skupiam się poszukując nowych wyników badań, metod pielęgnacji, ciekawych składników czy obiecujących produktów.

Mówimy oczywiście o pielęgnacji przeciwstarzeniowej, choć – o, ironio! - ciężko byłoby mi stworzyć pełną i wyczerpującą definicję tego, czym owa pielęgnacja jest. Mogę Wam za to napisać co ja przez to pojęcie rozumiem:

Dla mnie pielęgnacją przeciwstarzeniową jest każde działanie, którego długofalowym efektem będzie opóźnienie pojawienia się na cerze oznak starzenia.




W odróżnieniu od wszechobecnych kosmetyków przeciwzmarszczkowych (na których skuteczność litościwie spuszczę zasłonę milczenia...), które w teorii mają cofać pojawienie się tych oznak, pielęgnacja przeciwstarzeniowa to prewencja. Profilaktyka.

Tu warto podkreślić użycie przeze mnie słowa „opóźnienie” zamiast, dajmy na to, „uniemożliwienie”. Wiem doskonale, że prędzej czy później zestarzeję się i moja skóra też, ale w mojej prywatnej opinii mamy w zasięgu ręki tyle relatywnie prostych sposobów na odłożenie tego w czasie, że aż żal byłoby z nich nie skorzystać :)

Kliknij, by przeczytać→ obszerny post o starzeniu się cery, z którego jestem bardzo dumna!

No dobrze, a co odnośnie stanu obecnego cery? Na tym w końcu skupia się większość blogów dotykających tematyki urodowej: dziewczyny w pocie czoła testują niezliczone kosmetyki, które mają sprawić, że skóra stanie się wygładzona, jednolita, rozświetlona, nawilżona, matowa...

Nie jest to coś, z czego rezygnuję i absolutnie nie namawiam do tego żadnej z nas. To, w co sama celuję i u mnie się sprawdza to rozsądny kompromis. Kosmetyki, po które sięgam są czasem dość silne, więc sporadyczne podrażnienie czy suche skórki to coś, co wliczam w ryzyko wpisane w ciągłe poszukiwania, dokształcanie się i blogowanie ;) Mam świadomość, że po rezygnacji z niektórych pielęgnacyjnych kroków czy produktów, stan mojej cery „tu i teraz” mógłby się jeszcze bardziej poprawić, ale (jak napisałam wyżej) nie to jest dla mnie najbardziej istotne.

Jeśli macie podobne podejście – jesteście w idealnym miejscu :D Jeśli niekoniecznie, to w dalszym ciągu warto na tym blogu poszukać wiedzy o pielęgnacji cery; szczególnie podobnej do mojej. Co to znaczy?

Najlepsze i najbardziej aktualne zdjęcie mojej skóry jakim obecnie dysponuję. Na cerze jedynie korektor pod oczy (Catrice Camouflage w płynie) i sypki transparentny puder (maranta trzcinowa). Bez obróbki cyfrowej.

MOJA PIELĘGNACJA CERY TO PIELĘGNACJA...



  • cery młodej, bo w tym roku skończę dopiero 26 lat;

  • cery mieszanej, a przede wszystkim łatwo zanieczyszczającej się. Dzięki przemyślanej pielęgnacji nie mam z nią większych problemów poza, powiedzmy, błyszczeniem w strefie T i okazjonalnymi niespodziankami w tej samej lokalizacji. Jednak gdy tylko przestaję się starać o utrzymanie tego stanu i odpuszczam z kwasami, peelingami czy maseczkami – niespodzianek błyskawicznie robi się więcej, gorzej się goją, cera robi się nierówna i szarzeje. Więc kiedy ktoś mówi mi jak duże wrażenie robi na nim złożoność mojej pielęgnacji (a często to słyszę), odpowiadam najczęściej, że taka szybko zapychająca się cera to potężny motywator...
Kliknij, by znaleźć wszystkie posty na temat → cery mieszanej!

  • cery wrażliwej. Nie mam stwierdzonej żadnej alergii ani przewlekłej choroby skóry (jak chociażby AZS), ale raz na jakiś czas zdarzy mi się koszmarne podrażnienie. To, jak wtedy wyglądam (a wyglądam STRASZNIE) to pikuś... bo do prawdziwego szału doprowadza mnie wtedy swędzenie. Więc w mojej pielęgnacji w wielu kategoriach trzymam się od kilku lat tych samych produktów, a nowości testuję ostrożnie, dobierając je pod kątem jak najkrótszego składu i długo rozważając, czy potencjalne zyski są w ogóle warte podjętego ryzyka.

  • w miarę możliwości naturalna. Daleko mi od poglądów w rodzaju „nie nakładaj na cerę niczego, czego byś nie zjadła”, bo dbając o siebie w ten sposób można co najwyżej osiągnąć akceptowalny status quo (a i to nie u każdego...). Tymczasem pielęgnacja przeciwstarzeniowa wymaga filtrów i substancji aktywnych; wymaga enzymów czy witamin w stężeniach i aktywności niemożliwych do osiągnięcia przez nałożenie na cerę rozgniecionego owocu czy oleju. Dlatego składy moich kosmetyków czytam uważnie i są składniki, które skreślają dla mnie dany produkt całkowicie, niezależnie od jego działania. Wiele kosmetyków robię sama lub zastępuję prostymi naturalnymi odpowiednikami. Jednak ze względu na pasję do anti-ageing oraz wygodę (bo poza kręceniem kosmetyków i nacieraniem się nimi mam jeszcze normalne życie :P) stosuję też kosmetyki drogeryjne czy apteczne, których składy – choć zawsze mogłyby być lepsze – są dla mnie wystarczająco dobre, by wraz z działaniem kosmetyku przekonać mnie do wprowadzenia go do pielęgnacji.
Kliknij, by znaleźć wszystkie posty na dotyczące → naturalnej pielęgnacji!



CO POZA ANTI-AGEING?


Jak wspomniałam, pielęgnacja przeciwstarzeniowa to coś, co staram się w racjonalnych proporcjach połączyć z dbałością o stan mojej cery „tu i teraz”. Wyjaśnijmy więc co to dokładnie znaczy. W aktualizacji stanu cery w czerwcu 2014 r. pisałam tak:

Wypryski– są u mnie spowodowane w głównej mierze sprawami hormonalnymi, czyli pojawiają się i znikają w zależności od fazy cyklu. Nie są szczególnie duże, goją się dobrze (choć wolno) i pojawiają się w stałych lokalizacjach: na czole, linii włosów i brodzie. Resztę miejsc dotyka to sporadycznie.
Naczynka– od lat (odkąd właściwie pamiętam) mam na policzkach delikatnie różowawe plamy poszerzonych naczynek. Nie rosną ani nie maleją, nie pojawiają się też nowe, a sam problem ma podłoże najpewniej genetyczne (kilkoro członków rodziny również się z nim boryka), jednak na wszelki wypadek staram się tam gdzie to możliwe traktować moją skórę jak cerę naczynkową.
I, szczerze mówiąc, za wiele się w tej kwestii nie zmieniło. Jedyną poważną zmianą jest to, że naczynkami przestałam się zajmować: ani specjalnie z nimi nie walczę, ani ich nie zakrywam (od około pół roku nie używam nawet podkładu), ani po prostu się nimi nie przejmuję. Nie wiem jak to się stało, ale cieszy mnie to :)

W oryginalnym poście wspominałam też o zmarszczkach (których temat wyczerpałam wyżej) oraz o zaskórnikach (o których wiem już, że były problemem rozdmuchanym i którymi przejmuję się obecnie jeszcze mniej niż naczynkami). Oczywiście poza tym wszystkim dbam też o nawilżenie skóry, jej koloryt i ogólny stan zdrowia.


Choć nie uległ on żadnym zmianom, dla porządku znaleźć się powinien ;) Oto graf przedstawiający dotykające mnie kwestie dotyczące skóry. Legenda bez zmian: kolor czerwony to naczynka, różowy – wypryski, szary – zaskórniki, zielony – zmarszczki.


Zastanawiałam się czy nie poszerzyć tego wpisu o moją obecną pielęgnację, ale chciałabym aby pozostał stuprocentowo aktualny tak długo, jak to możliwe – tak jak udało mi się to za poprzednim razem. Jeśli jesteście ciekawe jak wygląda moja obecna „rutyna”, dajcie znać! Funkcjonujące u mnie obecnie schematy spisują się u mnie naprawdę fantastycznie i niewiele jest rzeczy, które chciałabym w tej chwili zmienić. Nie ukrywam, bardzo mnie to cieszy! :)

Pozdrawiam noworocznie,
Ania


Moje włosy: stan aktualny i cele do osiągnięcia [AKTUALIZACJA]

$
0
0

Podobnie jak w przypadku metryczki dotyczącej → mojej cery (klik!), i tę na temat włosów przydałoby się wreszcie zaktualizować. Zwłaszcza, że tu zmieniło się naprawdę wiele...

W poście sprzed 2,5 roku pisałam o trapiącym mnie wypadaniu włosów, które finalnie zagarnęło jedną trzecią ich objętości (z 10 na 7 cm w obwodzie). Winna okazała się anemia, po której wyleczeniu rozpoczął się żmudny proces walki o powrót do dawnej gęstości.

Pół roku później, w styczniu 2015 roku ścięłam włosy i oddałam je na Fundację Rak'n'Roll, o czym możecie poczytać tutaj (klik!).

Ponieważ moje włosy miały wtedy bardzo luźny skręt (około 2a w nomenklaturze Naturally Curly), wydawało mi się, że po ścięciu będą w dalszym ciągu takie „prostawe” i marzyłam o bobie w stylu Keiry Knightley z roku 2011. Tymczasem okazało się, że po zdjęciu z nich 30 centymetrów ciężaru kudły zaczęły kompletnie szaleć. Podniosły się, bardzo mocno skręciły i ogólnie straciłam nad nimi panowanie ;)

Dokładnie z tymi zdjęciami poszłam do fryzjera. Do dziś strasznie chce mi się śmiać, że mogłam być aż tak naiwna :D
Szybko udało mi się trochę je ogarnąć, a po odzyskaniu paru centymetrów nawet polubiłam nową fryzurę. Krótka burza loczków ma swój urok, ale po roku noszenia jej uznałam, że jednak tęskno mi za długimi włosami. Dopiero co minęło dwanaście miesięcy od oficjalnego rozpoczęcia zapuszczania ich, więc idealny czas na podsumowania. Cechy uporządkowałam od najważniejszej do najmniej ważnej, gdybyście szukały we mnie swojej „włosowej siostry”, co jest bardzo przydatne przy czytaniu włosowych artykułów i przekładaniu czyichś rad na swoje życie.

porowatość: średnia


To, co mam w tej chwili na głowie, to włosy które nie pamiętają czasów sprzed rozpoznania u mnie choroby Hashimoto, nie pamiętają anemii, a z suszarką do włosów zetknęły się może z pięć razy w całym swoim nie-życiu (pamiętajmy, że mimo wszystko są martwe ;)). Dodajmy do tego wytężoną i świadomą pielęgnację, a siłą rzeczy wyjdą z tego włosy o porowatości średniej (pomimo faktu, iż zaniedbane nader chętnie idą w stronę wysokiej).

typ („texture”): falowane (według klasyfikacji Naturally Curly to 2c - „wavy whirly”)


W tej chwili kudły są trochę kapryśne i czasem się pięknie skręcą, a czasem wyjdzie z nich nieskładna mieszanina loczków, falek i prawie prostych pasm. Na szczęście w tej sytuacji mogę je (wreszcie!) związać albo upiąć, więc nie stanowi to dla mnie żadnego problemu, a dodatkowo motywuje do uczenia się nowych upięć. Przy długich włosach nie miałam do tego cierpliwości, ale teraz to co innego ;)

długość: do łopatek


Włosy w dalszym ciągu, oczywiście, zapuszczam. Na ten moment planuję podciąć je (i być może wycieniować) dopiero w wakacje, bo mimo gorszych czasem dni całkiem fajnie się układają i kurczę, muszę przyznać, że naprawdę, naprawdę jestem z nich zadowolona :) Nie wiem czy to okej pisać o sobie w takich superlatywach, ale prawda jest taka, że lubię moje włosy i całe to „skakanie” wokół nich sprawia mi mnóstwo frajdy!

gęstość: średnia, obwód kucyka ok. 9 cm


Zarówno w celu zapuszczania, jak i walki o odzyskanie dawnej gęstości, dbam o włosy od wewnątrz i od zewnątrz. W miarę możliwości zdrową dietę uzupełniam dwoma środkami z apteki, które przyjmuję z zupełnie nie włosowych powodów. Od zewnątrz, tradycyjnie: wcierki, masaże, peeling skóry głowy. Misją jest przyspieszenie wzrostu oraz – jeśli to możliwe – zagęszczenie włosów o ten jeden brakujący centymetr, którego potrzebowałabym do powrotu do dawnej gęstości. Na obecną absolutnie nie narzekam, ale jak się ma porównanie do dawnych dobrych czasów, to ciężko jest zaakceptować to, co po nich nastąpiło. Więc jeśli uda się je zagęścić to wspaniale, a jeśli nie – to trudno :)

kolor: naturalny średni brąz, nigdy nie farbowane


Nie wiem czy wiecie, ale moich włosów nigdy nie tknęła nawet szamponetka, ba! nawet kolorowa bibuła :D Nigdy mnie to nie kręciło i dalej tak jest. Czasem, tak mniej-więcej co pół roku, nachodzą mnie myśli o rozjaśnieniu włosów o parę tonów, ale za każdym razem myślę wtedy o błędnym kole odrostów, tonerów, żółknięcia czy blaknięcia i momentalnie mi przechodzi! :D Jak kiedyś wymyślą sposób na zmianę koloru włosów bez pakowania się w comiesięczne (lub, przy moim tempie porostu, sporo częstsze) wydatki, to będę pierwsza w kolejce. Póki co cieszę się tym, że mam własny kolor, który w pełni akceptuję mimo jego zwyczajności.

A tak moje włosy prezentują się obecnie:


Po lewej w miarę widać jak długie byłyby gdyby były proste ;)
Po prawej zdjęcie w świetle naturalnym w pochmurny dzień, blisko okna.
Podobnie jak w przypadku aktualizacji cery z poprzedniego posta postanowiłam nie wrzucać tu stosowanych przeze mnie metod ani kosmetyków, aby zbyt szybko się nie zdezaktualizował. Taki post na pewno się tu w najbliższym czasie pojawi, więc jeśli jesteście ciekawe - zapraszam pod koniec przyszłego tygodnia.

Buziaki!
Ania

Moja pielęgnacja cery [aktualizacja]. (Aż zbyt) pełny schemat pielęgnacyjny.

$
0
0


W zeszłym tygodniu zamieściłam na blogu krótką metryczkę cery, z której dowiedziałyście się, że w codziennej pielęgnacji skupiam się na przeciwstarzeniowym działaniu kosmetyków na moją skórę. Dziś pokażę Wam jak obecnie wygląda to w praktyce, a jeżeli jesteście ciekawe moich starszych postów na ten temat, zajrzyjcie tutaj:


CEL…


Jeśli czytałyście też zebrane przeze mnie -> podstawy wiedzy na temat pielęgnacji anti-aging to wiecie, że za trzy najważniejsze oznaki starzenia uważam migrację twarzy, nierówny koloryt cery oraz najpowszechniej kojarzone ze starzeniem zmarszczki. Te ostatnie roboczo dzielę na wynikające z migracji twarzy zmarszczki „grawitacyjne”, biorące się z odwodnienia „fine lines” oraz spowodowane kurczeniem się mięśni zmarszczki mimiczne.

I tak naprawdę to w tej pigułce zamyka się całe działanie poszukiwane przeze mnie w kosmetykach i zabiegach. Od mojej pielęgnacji oczekuję:

  • przeciwdziałaniu grawitacji,
  • walki z hiper- czy dyspigmentacją,
  • rozkurczania mięśni mimicznych,
  • odpowiedniego nawilżenia.

Dodatkowo warto wspomnieć, że każdy rodzaj zmarszczek chętniej powstanie na skórze o małej gęstości, czyli o kiepskiej siatce kolagenu i elastyny. Tak więc warto podejmować też takie kroki, które będą chroniły je przed degradacją oraz – o tyle, o ile to możliwe – pobudzą ich produkcję.

… PAL!


Z przeciwdziałaniem migracji twarzy sprawa jest prosta: kosmetykami niewiele można tu zdziałać ;) Dlatego ja stawiam na masaże, a konkretnie na prosty i szybki masaż znaleziony na kanale marki Shiseido, który podlinkuję w przedostatniej części wpisu zatytułowanej „Zabiegi”. Wierzę, że wykonując go codziennie (ale tak naprawdę codziennie, a docelowo wręcz częściej) ma on szansę ujawnić swoje działanie – nawet jeśli byłoby ono bardzo delikatne.

W kwestii hiperpigmentacji (szczególnie tej, która ujawnia się w starszym wieku) najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić dla swojej cery jest nieopalanie się, zwłaszcza w solarium. Oczywiście ja idę o krok dalej i dodatkowo przez cały rok używam kremów z filtrem: jesienią/zimą SPF 30, a wiosną/latem SPF 50. Dodatkowo znanym składnikiem rozjaśniającym jest witamina C, która hamuje działanie enzymu odpowiedzialnego za produkcję melaniny (barwnika skóry). Dlatego substancja ta odgrywa w moim planie pielęgnacyjnym ważną rolę.


Rozkurczanie mięśni mimicznych jest trudne, ale robię co w mojej mocy, by odnieść na tym polu sukces. Jeśli znane jest Wam działanie botoksu (czyli blokowanie złącza nerwowo-mięśniowego, które uniemożliwia przekazanie sygnału do skurczu od mózgu do mięśnia) oraz jego niezaprzeczalna skuteczność, to nikogo nie zdziwi fakt, że sposobu na odtworzenie go szukają wszelkie możliwe koncerny. Różnego rodzaju peptydy mają dawać działanie podobne, ale mniej totalne i oczywiście mniej trwałe. Na blogu wymieniałam już kilku najpopularniejszych obecnie przedstawicieli, ale przypomnijmy ich: Syn-ake® (= tripeptide-3 = dipeptide diaminobutyroyl benzylamide diacetate), wagleryna (= Waglerin-1) czy argirelina (= acetyl hexapeptide-3 = acetyl hexapeptide-8).

Dodatkowo przy mięśniach mimicznych nie można zapominać o delikatnym, ale regularnym masażu rozluźniającym przykurczone mięśnie. Tak jak już wspominałam na blogu niejednokrotnie, moją małą zmorą są poziome zmarszczki na czole, które masuję codziennie. Link do wykonywanego przeze mnie masażu zamieszczam na koniec wpisu.

Mówiąc zaś o odpowiednim nawilżeniu, musimy uwzględnić niewysuszanie skóry, nawadnianie odpowiednio dobranymi humektantami i zapewnianie jej okluzji, która nie pozwoli wodzie uciec ze skóry, ale zarazem nie zapcha jej. Tutaj kluczową sprawą będzie dobranie odpowiedniej metody i produktu do mycia twarzy, właściwego toniku, serum czy kremu nawilżającego.

Z kolei gęstość skóry będzie zależała przynajmniej w części od środków, o których już wspomniałam. Idealną grupą pomocnych nam w tym substancji są retinoidy, które stosowane miejscowo pobudzają proliferację komórek naskórka pogrubiając go oraz pobudzają syntezę i odkładanie się glikozaminoglikanów w skórze. Glikozaminoglikany to takie wielkie cukrowe cząsteczki, które stanowią budulec naszej skóry oraz chłonąc wodę utrzymują jej jędrność. Najsłynniejszym przedstawicielem GAG jest na pewno dobrze Wam znany kwas hialuronowy :)

Dodatkowo w utrzymaniu gęstości skóry pomogą nam filtry przeciwsłoneczne, które chronią siatkę kolagenu i elastyny przed uszkodzeniem, oraz witamina C, która pomaga im się odbudować. W walce z uszkodzeniami wspomoże nas też armia przeciwutleniaczy (antyoksydantów) z witaminą E, koenzymem Q10, kwasem liponowym, astaksantyną czy resweratrolem na czele. Na marginesie dodam, że wielu dermatologów z którymi rozmawiałam twierdziło, że najlepsze co można zrobić dla swojej cery to… po prostu nie palić papierosów. Tak więc kolejny punkt dla mnie ;)

SCHEMAT PIELĘGNACYJNY

Rano:

  • płyn micelarny lub tonik, rzadziej zamiennik,
  • serum z witaminą C,
  • filtr z SPF 25.


Wieczorem:

  • łagodny żel do mycia twarzy,
  • tonizowanie takie, jak o poranku,
  • krem mikrozłuszczający w strefie T,
  • krem nawilżający na resztę twarzy,
  • przeciwstarzeniowy olejek na szyję i dekolt.


Dodatkowo podstawę mojej pielęgnacji stanowi regularne (dwa razy w tygodniu) używanie peelingów enzymatycznych oraz maseczek, które łączą działanie przeciw niedoskonałościom z dbałością o koloryt, nawilżenie i gładkość cery. Po maseczce stosuję serum z mocniejszymi składnikami (retinoidami lub peptydami), które chciałabym włączyć do codziennej pielęgnacji, najlepiej w postaci kremu na noc.

Krem Soraya akurat skończył mi się i nieopatrznie wyrzuciłam pudełko LAle w międzyczasie wykańczam próbki, których termin przydatności pomału się kończy ;)

KOSMETYKI


Są dwa kosmetyki, na które jestem w stanie wydać większe pieniądze: serum z witaminą C oraz krem przeciwsłoneczny. Dlatego od dłuższego czasu stosuję lekkie serum rozświetlające z witaminą C LIQ CC SERUM LIGHT 15% VITAMIN C BOOST oraz przez większość roku filtry, które również kosztują mnie wiele finansowych wyrzeczeń ;) O ile dobre filtry łapię na promocjach -40% np. w Super Pharm, o tyle serum niezmiennie obciąża mój budżet, ale w mojej opinii jest tego po prostu warte.

Wiosną na pewno będę polowała na mojego osobistego faworyta, czyli suchy żel-krem do twarzy Anthelios XL SPF 50+, ale zimą trzymam się niższej ochrony. Normalnie zakupiłabym ten sam żel-krem w wersji SPF 30, ale gdy moje finanse na to nie pozwalają wybieram coś z niższej półki: krem ochronny do twarzy Soraya SPF 25. O moich ulubionych -> kremach z filtrami z ochroną SPF 30 pisałam całkiem niedawno, więc zapraszam – tam mówię o nich więcej oraz polecam produkty, które cenię z innych powodów.

No i jeśli chodzi o drogie kosmetyki, to tyle. Cała reszta produktów do codziennego użytku razem wzięta (przy cenach promocyjnych tam, gdzie to możliwe) kosztuje razem mniej-więcej tyle, co opakowanie serum Liq wraz z przesyłką. Takie podejście w stu procentach mi odpowiada i dopóki nie znajdę tańszego serum czy filtru o tej samej jakości, pewnie nieprędko coś się tu zmieni :)



Żel do twarzy wybieram jako jeden z pięciu, które kosztują grosze, a fantastycznie się u mnie sprawdzają: o moich -> ulubieńcach do mycia twarzy przeczytacie tutaj. Obecnie na tapecie jest biedronkowy żel micelarny Be Beauty(chyba moje dwudzieste opakowanie…), ale wspomniane w poście Babydream, Anida czy Fitomed również wracają do mnie jak bumerang.

Z tonizowaniem sprawa wygląda analogicznie: wybieram jeden z pięciu dobrych, tanich toników i nic więcej mi do szczęścia nie trzeba. Aktualnie w użyciu jest płyn micelarny Be Beauty, a jakże! z Biedronki. Nie ukrywam, są inne, które również bardzo lubię, ale zwykle są co najmniej trzy razy droższe, co ma dla mnie niebagatelne znaczenie. Tu przeczytacie o moich -> ulubionych tonikach z drogerii, a tutaj o -> najfajniejszych tonikach domowych.

W strefie T używam obecnie kremu do skóry trądzikowej CERA+ SOLUTIONS, którego działanie bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Produkt ten pewno doczeka się jeszcze własnej recenzji, ale już teraz mogę zapowiedzieć Wam, że jest to jeden z najfajniejszych -> mikrozłuszczających kremów jakie miałam (a było ich trochę!). Dodatkowo cena około 10 zł czyni go naprawdę mocno konkurencyjnym wobec reszty kosmetyków tego typu na runku.

W kwestii nawilżenia trzymam się ostatnimi czasy -> Skoncentrowanego kremu przywracającego gęstość skóry na dzień i na noc, 60+ z serii Eveline New Hyaluron Drugiej Generacji. Jego recenzja dopiero co była na blogu, więc ciężko mi napisać o nim coś ponad to ;) To moje drugie opakowanie, oba kupiłam w promocyjnych cenach 9-11 zł i dla mnie na tej półce cenowej krem ten nie ma żadnej konkurencji. Tym niemniej poszukuję jego zamiennika, który zawierałby któryś przeciwzmarszczkowy peptyd i/lub retinol. Jeśli znacie coś godnego polecenia, piszcie :)

Olejek do stosowania na szyję i dekolt wykonałam sama, więc jeśli jesteście ciekawe przepisu – kliknijcie w link. Wykorzystałam znane z przeciwzmarszczkowego działania olej arganowy, kawę oraz witaminę C i otrzymałam naprawdę fantastyczny kosmetyk :) Polecam od serca, naprawdę.

Dodatkowo dwa razy w tygodniu robię sobie mały dodatkowy zabieg: peeling, maseczkę i przeciwzmarszczkowe serum. W kwestii złuszczania niezmiennie trzymam się peelingu enzymatycznego Balea, który kosztuje 2,45 euro i jest po prostu fantastyczny. Serum też mam tylko jedno: aktualnie jest to Przeciwzmarszczkowe serum wygładzające z retinolem i adenozyną z linii Vis Plantis Reti Vital Care.Po jego wykończeniu kupię zapewne produkt z innej serii: Vis Plantis Age Killing Effect Serum na zmarszczki mimiczne i głębokie linie, które zawiera 4% Dipeptide Diaminobutyroyl Benzylamide Diacetate, czyli po prostu Syn-ake®. Oba produkty bez promocji kosztują ok. 35 zł, ale biorąc pod uwagę częstotliwość stosowania i typowe ceny kosmetyków z tego typu składnikami, uważam je za bardzo sensowną alternatywę.

Natomiast między peelingiem a serum jest zawsze miejsce na maseczkę i tu, muszę przyznać, zaskoczyło mnie ile ich mam. Z mojego wielkiego posta ze -> zbiorczą wiedzą o maseczkach wiecie, że nade wszystko uwielbiam algi Nacomi oraz jednoskładnikowe maseczki z alg oraz glinek, więc są to produkty raczej trudne do przeterminowania, ale… sam fakt, że nazbierało się mi ich więcej niż sądziłam, zaskoczył mnie ;) Biorę się więc za denkowanie.



ZABIEGI


Oczywiście, świetnym uzupełnieniem pielęgnacji kosmetykami w domu są najróżniejszego rodzaju zabiegi kosmetyczne. Przy studenckim budżecie jest to jednak coś, na co zupełnie mnie nie stać, więc rozpieszczam się sama: głównie masażami.

Nie stosuję ich rano, bo żaden stosowany przeze mnie wtedy kosmetyk nie zapewnia mi wystarczającego poślizgu, który chroniłby przed nadmiernym naciąganiem skóry. Jednak wieczorem stosuję masaż „na wodę” podczas mycia twarzy żelem oraz część segmentów wykonuję na olejku. Jak to dokładnie wygląda?

Zaczynam od zdrenowania limfy z twarzy. W kolejnych etapach wykonuję ruchy z dołu do góry, więc nie chcę pompować w tym kierunku chłonki ze zbędnymi produktami przemiany materii: ich miejsce jest w układzie żylnym, z którym trafią do wątroby i nerek by tam je unieczynnić. Z kolei by tam trafić, chłonka z całego ciała musi spłynąć do klatki piersiowej. Tak więc masaż zaczynam od drenażu (czyli „przepychania” limfy z miejsc obwodowych tym właśnie kierunku), potem przechodzę do kolejnych partii, a następnie drenuję jeszcze raz: by pozbyć się tych resztek chłonki, które mogłam „wypchnąć” z powrotem przy poprzednich etapach :)

Podsumowując, mój masaż składa się z czterech segmentów:
  • drenażu,
  • masażu antygrawitacyjnego,
  • masażu rozluźniającego mięśnie i
  • ponownego drenażu.

Tu chciałabym podkreślić, że jestem mocno przekonana, że każdy fizjoterapeuta widząc tę terminologię albo oglądając podlinkowane niżej filmiki parsknąłby śmiechem ;) Prawdziwy masaż twarzy jakiego uczą na fizjoterapii czy kosmetologii to przede wszystkim zabieg, który dobrze wykonany może być tylko przez osobę trzecią, choćby dlatego że tylko ona ma możliwość uciskać pod odpowiednim kątem i z dobrze dobraną siłą. Z drugiej strony, nawet osoby które stać na takie rozpusty ;) nie robią tego zapewne częściej niż raz w tygodniu. Więc jednocześnie uważam, że taki krótki, ale za to bardzo regularny masaż ma też swoje efekty, które są nie do przecenienia: jako jedyne mogą walczyć z migracją twarzy oraz… są całkowicie darmowe. A cała sekwencja nie zajmuje mi więcej niż pięć minut, więc jedyną PRAWDZIWĄ przeszkodą może być tu po prostu zmęczenie czy lenistwo. A więc obejrzyjcie te filmiki i masujcie się razem ze mną :)

Segment 1. i 4.

drenaż limfatyczny metodą kamień-nożyce-papier




Segment 2.

masaż antygrawitacyjny z Shiseido

Segment 3.

rozluźnianie mięśni mimicznych z Azjatyckim Cukrem






ZDROWIE CAŁEGO ORGANIZMU


Nie mogę oczywiście nie wspomnieć tu o tym, że po prostu dbam o cały swój organizm. Staram się wysypiać i zdrowo jeść, piję dużo wody i zielonej herbaty. Dwa razy w tygodniu wychodzę na godzinę zumby, więc mam też trochę ruchu, choć na świeżym powietrzu jedyną moją aktywnością jest piesze chodzenie wszędzie tam, gdzie to możliwe.

Dodatkowo od początku tego roku postanowiłam uzupełnić dietę o to, czego nie jestem jej w stanie dostarczyć: silne antyoksydanty obecne w produktach, których nie lubię lub jem za mało. Służy mi do tego suplement Olimp: aktualnie jeszcze Gold Vita-Min Anti-Ox Super Sport, a po jego skończeniu przerzucę się na Anti-Ox Power Blend. Oba produkty opierają się na tym samym koktajlu przeciwutleniaczy, które w wersji Gold Vita-Min występują w tandemie z fajną mieszanką minerałów i witamin. Jednak analizując moje wyniki z Fitatu (świetnej, darmowej, dotyczącej żywienia aplikacji!) żadne większe niedobory mi nie grożą, więc do codziennej suplementacji (dotychczas ograniczającej się tylko do witaminy D i okresowo czegoś na włosy) chętniej włączę sam Anti-Ox, który wychodzi przy tym o wiele taniej :) Aha, kupując go zwróćcie uwagę na to co bierzecie: ja poprosiłam o Anti-Ox, a dostałam Gold Vita-Min Anti-Ox Super Sport i o pomyłce zorientowałam się dopiero w domu ;) Więc jeśli przykładowo zapuszczacie włosy albo grożą Wam niedobory, szukajcie takiego pudełka jak na zdjęciu. W przeciwnym razie lepiej skupić się na zdrowej diecie i wybrać sam Anti-Ox Power Blend ;)

Rany boskie, pisząc ten tekst w edytorze tekstu skończę zaraz SIÓDMĄ stronę. Jestem chyba nienormalna. No i kto to będzie czytał? :D Tak swoją drogą, to jest dobre pytanie do moich Czytelniczek: czy przy tekstach tej długości wolicie dostać ja na raz, czy podzielone na dwie części? W tym przypadku o podjęcie decyzji poprosiłam fanki Kosmeologiki na Facebooku, ale chciałabym wiedzieć co robić też na przyszłość. Tak więc będę wdzięczna za odpowiedzi, bo ten słowotok to dla mnie niestety stan naturalny… ;)

Ściskam!
Ania


PS. A może by tak dać temu postowi lajczka na na fejsie? Napracowałam się i poza listą kosmetyków jest tu naprawdę dużo teorii: fajnie byłoby, gdyby dotarła do większego grona odbiorców :) Kliknij tu: (klik!), a potem daj Lubię to! :)

Po powiększeniu zdjęcia możecie przeanalizować skład obu składowych mojego obecnego suplementu.

Jak zapuścić włosy w rok? Efekty na kręconych włosach.

$
0
0

Z mojej włosowej metryczki (klik!) wiecie wszystko: miałam kiedyś długie gęste włosy, jedną trzecią objętości straciłam, ścięłam je na krótko, po roku postanowiłam spróbować znowu je zapuścić, tym razem walcząc o utrzymanie nowoodkrytego skrętu i o powrót do dawnej gęstości.

Decyzję tę podjęłam ostatecznie w styczniu 2016 roku, więc mamy idealny czas na podsumowanie. Jak zawsze przypomnę Wam, że pod tagiem -> zapuszczanie włosów znajdziecie sporo przydatnych postów na ten temat: kompendium dbania o zdrowy i szybki wzrost włosów, tekst o najbardziej w tym czasie przydatnych akcesoriach oraz cokwartalne podsumowania.

Grafika pochodzi z mojego mini-kompendium :)

W tym tekście podobnie jak w większości pozostałych moich artykułów na ten temat utrzymam znaną Wam formę „odhaczania” listy pięciu podstawowych aspektów, o które przy zapuszczaniu włosów trzeba zadbać. Zaczynamy :)


Po pierwsze: fryzjer i fryzura

Jak być może pamiętacie, na samym początku zapuszczania podcięłam włosy, żeby w okresie przejściowym się ładnie układały. Kolejne cięcie (po prawie ośmiu miesiącach, we wrześniu) połączyłam z delikatnym cieniowaniem, z którego byłam i jestem ogromnie zadowolona. Teraz włosy zaczynają trochę grymasić, ale w rodzinnym mieście (gdzie chodzę do fryzjera) na dłużej będę pewnie dopiero na Wielkanoc… W każdym razie, planuję wtedy odświeżyć cieniowanie i podciąć końcówki. W ostatecznym rozrachunku powinnam i tak zostać na sporym plusie, bo na oko rosną mi obecnie w tempie dwóch centymetrów miesięcznie.



Na nowo odkryłam też radość z upinania włosów – a może zrobiłam to po raz pierwszy? Z długimi, ciężkimi włosami z trudnością przychodziło mi nawet zrobienie ładnego kucyka i w 9 przypadkach na 10 nosiłam je rozpuszczone. Teraz spokojnie co drugi dzień coś z nimi robię, nawet gdyby miała być to zwykła kitka. A jeśli kiedyś nauczę się pleść sobie ładne warkocze, to spełni się moje małe marzenie ;)

Dodatkowym motywatorem jest tutaj kwestia ochrony końcówek przed niszczeniem się od ocierania, przygniatania i przycinania np. suwakiem kurtki. Więcej o tym zjawisku, fryzurze przejściowej i „włosach, które nie rosną” pisałam w moim -> poradniku zapuszczania włosów.



Po drugie: suplementacja


Ogólnie rzecz biorąc, odżywiam się dość zdrowo i nie ma dnia, w którym nie zjadłabym łyżki siemienia lnianego, tak znanego ze swojego dobroczynnego wpływu na włosy.

Dieta dietą, ale czasem warto się czymś wspomóc. Z powodów zupełnie niewłosowych, przez całą jesień i zimę biorę witaminę D. W ciągu ostatniego roku miesiące, w których nie brałam jej w ogóle, były tylko cztery: od maja do sierpnia. W marcu i kwietniu brałam po prostu połowę dawki (1000 j. dziennie), bo przy moim domatorstwie i ciągłym filtrowaniu ta odrobina wiosennego słońca to tyle, co nic ;)

Z takich typowych włosowych wspomagaczy parę miesięcy brałam Calcium Pantothenicum (włosy jak zawsze wystrzeliły), a miesiąc piłam skrzyp – więc skuteczności tego ostatniego nijak nie mam jak ocenić. Ale smakował mi na tyle, że jeszcze pewnie do niego wrócę ;)

Natomiast obecnie suplementuję się czymś zupełnie innym. Ze względu na cerę postanowiłam wprowadzić u siebie kurację miksem antyoksydantów i… zaczęłam od małej wtopy: niechcący zakupiłam je w zestawie w witaminami i minerałami, czyli wersję Gold Vita-Min Anti-Ox ;) Więc przez miesiąc brałam je również, a wspominam o tym, bo skład miały lepszy niż niejedna „włosowa” mieszanka, więc na pewno przyczyniły się do obecnego stanu. Na co dzień jednak odżywiam się tak, że nie czuję potrzeby uzupełniania diety tą częścią zestawu i ograniczę się do samych przeciwutleniaczy. Także od następnego opakowania zostanę przy Olimp Anti-Ox Power Blend.


Po trzecie: wcierki


Od zewnątrz wcieram kupioną niedawno odżywkę Radical MED przeciwko wypadaniu do włosów.

Po wykończeniu Jantaru i opartej na alkoholu wcierki Balea MEN byłam zdecydowana kupić coś bezalkoholowego. Totalnie napaliłam się na Saponics od Farmony, ale nigdzie nie mogłam go wtedy upolować… Więc dość spontanicznie kupiłam wypatrzoną w jakiejś drogerii czy aptece nowość.

Na ten moment wciąż nie umiem powiedzieć, czy jestem zadowolona z tej wcierki. Prowadzę jeszcze dalsze testy, ale mam pewne podejrzenia, że po użyciu na skórę głowy dostaję od niej łupieżu :( Nie jestem tego tak w stu procentach pewna, ale jeśli to prawda – bez bólu zużyję ją na długości, na przykład olejując na nią włosy :)


Po czwarte: skóra głowy


Kiedy miałam długie i tylko lekko falowane włosy, masaż skóry głowy był kwestią prostą: albo mi się chciało, albo nie. Raczej nie miewam problemów z motywacją i zdecydowanie rzadkością było, żebym sobie odpuściła.

Teraz jest jednak tak, że włosy mam bliżej typu kręconego niż prostego/falowanego i masażer-pająk wyraźnie psuje mi loki :< Z tego powodu ciężko mi się zmobilizować do używania go; bardzo często myję głowę z myślą, że następnego dnia chciałabym na taką czy inną okazję super się prezentować, a co za tym idzie – mieć włosy ładnie skręcone, a nie stanowiące kupę bałaganu ;) Więc bez bicia oświadczam, że w ciągu ostatniego roku robiłam to naprawdę sporadycznie i tak naprawdę nie wiem, czy będę się do tego zmuszać w przyszłości.

Z innej beczki, bardzo jestem zadowolona z rokitnikowego scrubu do skóry głowy Natura Siberica. Nie wiem czy poświęcę mu osobny post (recenzje rezerwuję raczej na produkty, o których mam coś więcej do powiedzenia), więc już teraz napiszę, że świetnie oczyszcza, DOSKONALE wypłukuje się z moich gęstych kudłów i pachnie czymś w rodzaju Vibovitu ;) Na wybitnie gęstych włosach może okazać się mało wydajny, ale ja nie narzekam. Bardzo, bardzo fajny produkt.


Po piąte: zdrowie ciała i włosów


Nie mogę oczywiście nie wspomnieć tu o tym, że po prostu dbam o cały swój organizm. Staram się wysypiać i zdrowo jeść, piję dużo wody i zielonej herbaty. Dwa razy w tygodniu wychodzę na godzinę zumby, więc mam też trochę ruchu, choć na świeżym powietrzu jedyną moją aktywnością jest piesze chodzenie wszędzie tam, gdzie to możliwe.

To cytat z mojego poprzedniego posta (o obecnej pielęgnacji cery), który pasuje tu jak ulał. Nie ma zdrowych i szybko rosnących włosów bez dbania o siebie – tyle w temacie.

Oczywiście ważne jest też dbanie o same włosy. I tu w ciągu ostatnich trzech miesięcy nastąpił prawdziwy przełom! Udało mi się wreszcie włączyć na stałe olejowanie, mycie włosów odżywką, a co za tym idzie – moją ukochaną metodę OOMO.

Od lewej: 17.01.2016 r., kwiecień 2016 r., lipiec 2016 r.


Skórę głowy myję obecnie głównie mocniejszym szamponem, bo chciałabym go po prostu zdenkować i mieć go z głowy ;) Olej jedwabny EcoLab zmywałam dotąd resztkami Kallosa Milk, którego budyniowej woni szczerze nie cierpiałam i po wczorajszym zdenkowaniu mogłabym wręcz otwierać szampana ;) W zastępstwie kupiłam już maseczkę Scandic Banana, ale użyłam jej dopiero raz i mogę powiedzieć tylko tyle, że nic złego się nie zadziało ;) Pożyjemy, zobaczymy.

Jeśli chodzi o odżywianie po myciu, to żongluję produktami testując maski i odżywki w różnych konfiguracjach. Jeśli któraś z nich wyróżni się pod jakimkolwiek względem, na pewno zaowocuje to recenzją :) Na liście zakupów z całą pewnością jest maska Dr Sante z olejem arganowym, która podczas testów w formie odlewki od Kasi :* zafundowała mi najlepszy great hair day jaki w życiu miałam! Nie odczuwam potrzeby posiadania większej liczby masek, odżywki mam cztery (chociaż dwie są jeszcze nieotwarte) i dosłownie jedną (nader ciekawą!) odlewkę.

Od lewej: 26.08.2016 r., wrzesień 2016 r. - po podcięciu i styczeń 2017 r. jako stan obecny :)

Namnożyło mi się trochę produktów do stylizacji, bo poza codziennie używaną odżywką bez spłukiwania i żelem dorobiłam się jeszcze całego stadka odlewek, za których testowanie właśnie się biorę ;) Wraz ze wzrostem włosy robią się pod tym względem coraz bardziej wymagające, bo potrzeba coraz mocniejszych kosmetyków by wydobyć z nich skręt... Ale póki co, jestem z nich bardziej niż zadowolona, niech sobie rosną ;)

Niektóre produkty z posta możecie kupić za pomocą mojego linku partnerskiego - znaczy to tyle, że cena dla Was się nie zmienia, ale ja dostanę z niej niewielki odsetek. Nie krępujcie się korzystać :D A jeśli kojarzycie te kosmetyki czy suplementy to dajcie znać, reszta czytelniczek na pewno na tym skorzysta :)

Pozdrawiam,
Ania

Ilu szminek potrzebujesz? Wyznania anonimowej szminkoholiczki.

$
0
0

Czasem tygodniami używam tylko szminki nude albo Carmexa, a czasem bywa tak że codziennie mam na ustach inny wyrazisty kolor. Aktualnie jestem w tej pierwszej fazie, ale właśnie dziś poczułam wenę na kolorowe usta i postanowiłam przy okazji przekuć ją w nowy tekst!

W moim przypadku zaczęło się od tego, że gdzieś na pierwszym roku studiów wygrałam cudowny, czerwony lip tint z jednej z limitowanek Essence. Dla kogoś, kto na tamten moment nie używał na usta nic poza wazeliną i czasem jakiegoś transparentnego błyszczyka, tamta strażacka czerwień to było wręcz przeżycie. Jak się szybko okazało, nie tylko pokochałam na sobie ten kolor, ale i oszalałam na punkcie makijażu z mocnymi ustami.

Od zawsze jednak przy kupowaniu kolorówki towarzyszy mi poczucie winy,że jak to tak – mam trzy szminki i kupuję kolejną? Moja mama nie miewa zwykle więcej niż dwie, a ja mam pięć? Nieładnie, oj nieładnie…

Tak więc by uniknąć wyrzutów sumienia, a zarazem zaspokoić nałóg, postanowiłam zrobić sobie listę. Listę ogólnie zebranych grup odcieni kosmetyków do makijażu ust, z której wybiorę kolory pasujące do mojego typu urody i w ramach których będę sobie mogła na jedną pomadkę pozwolić. Posiadam ich w tej chwili sześć i w ogóle nie czuję potrzeby sprawienia sobie następnej.

Oczywiście nie muszę chyba mówić, że potrzeba potrzebą, a pokusa to co innego – jest pewnie jeszcze z dziesięć innych szminek, których chciałabym chociaż spróbować ;) Ale póki co trzymam się twardo swoich postanowień.

Lista, którą dla siebie stworzyłam, wygląda następująco:
  • odcienie oranżu (korale, brzoskwinie, ...)
  • naturalne (czyli cieliste, nude, beżowe)
  • odcienie różu (od naturalnych pasteli po wściekłe neony <3)
  • odcienie czerwieni
  • fiolety i purpury
  • fuksje i magenty
Oczywiście nie jest to żaden oficjalny czy wyczerpujący podział, ale u mnie się on sprawdza.

W obrębie każdej grupy znajdziemy „kolory czyste” (jak klasyczna czerwień) oraz wszelkie ich pochodne. Przykładowo, czerwony może być jasny lub ciemny, czysty lub zgaszony, a dodając doń innych kolorów będziemy zmieniać jego tonację: od pomidorowej czerwieni (z nutami barwy pomarańczowej) po czerwień zimną, na przykład w kolorze wina. Im więcej dodatkowych tonów tym trudniej jest określić nazwę koloru. Przypomnijcie sobie problem z kolorem roku 2015, czyli marsalą: czy to czerwień z brązem? Brąz z czerwienią? Czy nie było w nim czasem jakichś różowawych podtonów? ;)


ODCIENIE ORANŻU


Jako osoba o chłodnym typie urody z mojej zakupowej listy z góry wykluczyłam kategorię pomarańczową. Jako Stonowane Lato mogę, teoretycznie, sięgnąć  po kolory ciepłe pod warunkiem, że będą zgaszone. Więc nawet jeśli typowa mandarynka odpada, to jakiś koral albo brzoskwinia w zasadzie mogłyby do mnie zabłądzić, ale są po prostu zupełnie nie w moim stylu. Dodatkowo moje zęby mają kremowy odcień i ciepłe kolory mogłyby sprawić, że będą wyglądały na żółte… Więc dziękuję, postoję ;)

Najtrudniejszy kolor do uchwycenia. Duzo lepiej wyszlo mi to w tym poscie: klik!


ODCIENIE CIELISTE


To, co ktoś rozumie przez kolor cielisty, to temat-rzeka. Od szminek w naturalnym kolorze ust (po co???), przez pomadki w odcieniu korektora (dlaczego???) po najróżniejsze określenia, z których najbardziej przemawia do mnie„lepszy kolor moich ust”.

Lepszym kolorem moich ust jest szminka Essence „I love nudes” w odcieniu 05 cool nude. Oczywiście szminka musiała zostać wycofana ze sprzedaży :) I żadna z obecnie przez tę markę oferowanych nie ma koloru zbliżonego do tego. Pomału zbliżam się do końca tego opakowania i jako zamiennika będę szukała chyba Golden Rose, bo mają całkiem sporo podobnych odcieni, no i stały się właściwie produktami kultowymi ;) Obecnie waham się między:


Jeśli kojarzycie jakąś szminkę będącą godnym odpowiednikiem mojej Essence, dajcie znać :)

ODCIENIE RÓŻU


Tu postawiłam na mocny kolor. Słodkie „różane” róże bardzo podobają mi się na kimś, ale dla mnie Essence Longlasting w kolorze 12 blush my lips to ideał. Chłodny, malinowy na pograniczu fuksji, bardzo przyciąga uwagę. Oczywiście, RÓWNIEŻ została wycofana <3 Mam jej jeszcze trochę, więc zamiennika szukam powoli, ale w oko wpadł mi Golden Rose Velvet Matte 11.



ODCIENIE CZERWIENI


Moja największa miłość. Ponieważ wcześniej dobrowolnie zrezygnowałam ze szminki w tonacji pomarańczowej, tu pozwoliłam sobie na dwóch gagatków. Jak same się przekonacie, bardzo odmiennych, więc to oszustwo odrobinkę innego rodzaju niż kiedy wmawiamy sobie, że ta ósma szminka nude jest tak odmienna od pozostałych i absolutnie nam niezbędna ;)

Na marginesie, tu (klik!) możecie zobaczyć jak wyglądał ten mój ukochany lip tint z Essence. W opakowaniu i na mnie wyglądał dość neutralnie, ale na swatchu – dosyć ciepło. A kiedy patrzę na różne zdjęcia zrobione w tamtych czasach nie czuję wcale, żebym się z moją karnacją gryzł. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że faktycznie był to odcień neutralny :)

Jako zamiennik wybrałam pomadkę w płynie Bourjois, Rouge Edition Velvetw odcieniu 01 Personne ne rouge! W moim odczuciu, w opakowaniu wygląda neutralnie, a na swatchach i na mnie ujawnia odrobinę chłodu i/lub złamania tej klasycznej czerwieni. Jest moim zdaniem przepiękna. Po nałożeniu daje takie lekko winylowe, śliskie odczucie, dzięki czemu czuję ją na ustach i dla mnie to ogromny plus przy kolorach tak odważnych! Pamiętam dzięki temu, żeby co jakiś czas zerknąć w lusterko i ewentualnie coś poprawić ;) Jest to też jedyna szminka, do której używam konturówki: u mnie jest to Pierre Rene,Lip Matic 03.



Tego samego życzyłabym sobie przy drugiej czerwonej pomadce w mojej kolekcji, ale znalezienie konturówki w TYM kolorze jeszcze mi się nie udało. O odcieniu ciemnych czereśni, tak ciemnym że prawie czarnym, marzyłam odkąd tutaj wypatrzyłam Nyx, Soft Matte Lip Cream w kolorze Copenhagen. Niestety, w zależności od zdjęcia kolor ten prezentował się albo idealnie (klik!) albo kompletnie nie tak jakbym sobie tego życzyła (klik!). Dlatego odpuściłam sobie zakupy przez internet i szukałam czereśni stacjonarnie. Podstawowy problem z takimi kolorami jest taki, że najczęściej dorzuca się do nich  albo nuty brązu, albo fioletu… Na szczęście w koncu znalazłam to, czego szukałam! Szminka Essence, Matt Matt Mattw kolorze 08 doprowadza moją mamę do palpitacji serca, bo jest naprawdę TAKA CIEMNA. Jeśli lubicie takie klimaty i szukacie takiego prawie gotyckiego/wampirzego koloru, który będąc chłodnym nie będzie siny i nie zrobi z Was zombiaków, to tego właśnie potrzebujecie.


ODCIENIE FIOLETU


A propos bycia sinym… to przeciwko takiemu efektowi nic nie mam i do niektórych ubrań bardzo pasują mi fioletowe, jagodowe usta. Jesienią to w ogóle szał. Tego koloru też szukałam dosyć długo, ale w końcu znalazłam:Manhattan X-treme Last & Shine,kolor 56U. Z tego co mi wiadomo, ta pomadka jest w tej chwili do kupienia wyłącznie on-line, bo z produkcji wycofano całą linię. Tej mam jeszcze dużo, więc zamiennikiem będę martwić się kiedy indziej. Ale jeśli któraś z Was ma/miała pomadkę Golden Rose Liquid Matte nr 5 albo Matte Crayon nr 3, to dajcie znać :)



FUKSJE I MAGENTY


Choć może wydać się to dziwne, moja fuksjowa pomadka jest – zaraz po cielistej – najmniej wyrazistą szminką jaką posiadam. Jest to zasługą faktu, że wszystkie pozostałe moje szminki to kryjące, kremowe kosmetyki o wykończeniu matowym lub satynowym. Tymczasem kredka Bourjois, Color Boost w kolorze 02 Fuchsia Libre to produkt, który zaaplikowany cieńszą warstwą daje „soczysty”, półtransparentny efekt. Można go stopniować i stopniowo przejść do typowej fuksji. Natomiast wiosną uwielbiam właśnie tylko musnąć nią usta jako element świeżego, lekkiego makijażu. Kiedy zobaczyłam ją w tym poście, zakochałam się od pierwszego wejrzenia ;)

Pomadka ta ma tylko jeden poważny minus: jest jej w opakowaniu bardzo mało, bo 2,75 g (dla porównania – Essence mają 3,8 g). Za cenę 36 zł bym jej po prostu nie kupiła, ale na szczęście z ratunkiem przychodzą promocje -49% w Rossmannie… ;) Wtedy będzie to dobry zakup, bo pomadka jest piękna, trwała i nie wysusza ust. Przy nakładaniu faktycznie odrobinę smuży, ale wystarczy trochę przyłożyć się do aplikacji i problem znika.



Jeśli chodzi o moje pomadki, to tyle: tyle ich mam i tyle mi wystarcza. Poza nimi mam w kuferku kilka wygranych lub otrzymanych w prezencie błyszczyków, ale używam ich naprawdę sporadycznie – jest to forma kosmetyku, za którą po prostu nie przepadam…

Jak to wygląda u Was? Ile szminek macie? I ilu faktycznie używacie?
Które marki czy serie polecacie najbardziej?
Zbieram rekomendacje, bo jak sobie właśnie uświadomiłam, wycofano już POŁOWĘ moich ideałów :<

Ania

#kosmetoturystyka: Jakie kosmetyki warto przywieźć z Izraela?

$
0
0
Przepiękna Jerozolima.

Jeśli śledzicie mnie w social mediach (a konkretnie na -> Instagramie i/lub -> Facebooku) to wiecie, że sporo czasu spędziłam ostatnio w Izraelu. Była to idealna okazja do zebrania materiału na nowego posta z serii #kosmetoturystyka, a więc… yallah,zaczynamy! :)

Najsłynniejszym chyba izraelskim towarem eksportowym są kosmetyki marki Sabon. W zeszłym miesiącu ta powstała dwadzieścia lat temu w Tel-Awiwie firma została wykupiona przez koncern Yves Rocher za bagatela 129 milionów euro. Pytanie: co sprawiło, że z domowej manufaktury powstała sieć 175 sklepów w 20 krajach?

Chodzi o oprawę. Sklepy Sabon to najpiękniejsze mydlarnie na świecie, bez dwóch zdań. Jestem głupia, że nie zrobiłam ich zdjęć, ale w końcu Google to nasz przyjaciel ;) W każdym razie te widoczne na zdjęciach klimatyczne studnie są w każdej albo w prawie każdej filii Sabon i faktycznie można umyć w nich ręce i tak dalej ;) A wszystko to dlatego, że na ich cembrowinach stoją zwykle testery dziesiątek produktów do umycia się, posmarowania, powąchania czy spienienia – warto więc mieć możliwość zmycia ich z siebie ;) Drugim elementem składającym się na niepowtarzalną oprawę Sabon są zapachy. Jeśli mdli Was już od sztucznego kokosa, truskawki, cytrusów czy lawendy z lokalnych drogerii, Sabon jest miejscem dla Was. Moim ABSOLUTNIE ukochanym zapachem jest Lavender Apple! Inne piękne wonie, na które się skusiłam to Clear Dream, Golden Iris, Green Valley i Honey Peach. Każdy uwiódł mnie na swój sposób, na przykład Clear Dream pachnie dla mnie suszonym na łące praniem <3 Jak zobaczycie na zdjęciach, kolejnym godnym uwagi elementem są cudowne opakowania kosmetyków. Tuby są najczęściej metalowe (takie retro!), a reszta to głównie szkło. Ma to oczywiście wady (ciężar, możliwość stłuczenia), ale na półkach w sklepie czy domu prezentuje się obłędnie.

U nas był atak zimy i minus 10 stopni, a tam... +25 i obsypane owocem drzewo cytrynowe za oknem. Powrót był bolesny.

Z tych wszystkich powodów uważam, że kosmetyki Sabon to jedna z najfajniejszych opcji na pamiątkę dla siebie lub prezent jaki można przywieźć komuś z Izraela.Niektóre kosmetyki mają akurat 100 ml pojemności do zabrania nawet w bagażu podręcznym, no i spójrzcie tylko na ten przeuroczy zestaw podróżny ;) W każdym razie produkty są typowo izraelskie, w Polsce jest chyba tylko pięć sklepów Sabon, kosmetyki cudownie wyglądają i pachną, a skład i działanie są zwykle co najmniej w porządku :)

No właśnie, jak to dokładnie wygląda? Ano tak: w mojej opinii kosmetyki pod kątem składu można by porównać do -> czeskich kosmetyków Manufaktura. Nie są to w pełni idealne, nie wiadomo jak naturalne i super-bio-eko składy, ale są co najmniej o ligę albo dwie lepsze niż ich drogeryjne odpowiedniki. Zwłaszcza w przypadku kremów do twarzy jest tak, że ciekawych i wartościowych ekstraktów jest mnóstwo! Tylko, że stosunkowo daleko na liście... W przypadku pielęgnacji ciała dla prawie wszystkich z nas będzie to więcej niż wystarczające :) A w kwestii cery, to dla mnie troszkę za mało – co nie znaczy, że nic bym dla siebie nie znalazła. Niektóre kosmetyki składy mają wręcz cudne! Oto lista rzeczy, które najbardziej wpadły mi w oko:
  • do oczyszczania cery: Foamy Face Wash do mycia i Pearl Powder do peelingu;
  • do nawilżania: Tonifying Face Serum, Facial Mist, krem marchewkowy Carrot Moisturizer;
  • maseczki: błotna Mud Face Mask, odżywcza Nourishing Face Mask;
  • do włosów: szampony Green Rose i Gentleman (dla panów) powinny być dosyć łagodne, a odżywki Green Rose i Jasmine całkiem fajne :) no i serum na końcówki Green Rose wygląda totalnie czadowo!
  • do dłoni i stóp polecam linię maseł (kremy i maski niekoniecznie…);
  • do ciała szczególnie masła shea, chociaż z drugiej strony – i u nas można znaleźć je w wielu mydlarniach, sklepach Organique itp… Więc może nad tymi warto zastanowić się jeśli zapachy są dla nas szczególnie trafione :D

Tu widok na Tel-Awiw o zmierzchu. Zdjęcie robiłam na tarasie muzeum Icchaka Rabina, które bardzo polecam.

Na ten moment mam za sobą testy pięciu produktów: balsamu do ciała Lavender Apple (<3!!!), jedwabistego mleczka do ciała Clear Dream (<3!), olejku pod prysznic Golden Iris, płynu do kąpieli Green Valley i mineralnego pudru do kąpieli Honey Peach. Zamierzam o tych kosmetykach napisać zbiorczy post z pięcioma krótszymi recenzjami, ale już teraz powiem, że wstępnie zachwycona jestem nimi wszystkimi :)

Tak więc podsumowując, jeśli szukamy składów „że mucha nie siada”, kosmetyków ekologicznych itp., to w Sabon możemy mieć z tym problem. Jeśli jednak szukamy po prostu czegoś, co dobrze nas umyje, odświeży czy nawilży, a przy tym rozpieści wszystkie zmysły – powinnyśmy być zadowolone!

*

Największym konkurentem Sabon jest marka Laline. Stworzona zaledwie dwa lata później, też ma obecnie sieć ponad setki sklepów i podobny pod wieloma względami asortyment: głównie kosmetyki kąpielowe, choć oczywiście nie tylko. Sklepy dla odmiany są bielutkie z wyrazistymi (czarnymi, różowymi) akcentami, totalnie #instaperfect ;) Niestety, jeśli chodzi o składy kosmetyków, to są one ociupinkę gorsze niż w Sabon. Nie mówię, że złe, ale przy koszmarnie wysokich cenach wszystkiego (taki kraj, niestety) prostu nie zdecydowałam się na żaden z kosmetyków, choć wiele z nich mnie kusiło. Ale warto wspomnieć, że znowu są to świetne produkty na prezent, zwłaszcza dla obdarowywanej o nieprzesadnie suchej czy wrażliwej skórze. Natomiast dla osób nieco bardziej wymagających pod rozwagę podsunęłabym konkretnie:
  • do oczyszczania cery: Skin Deep Peeling Soap, Facial Mousse Soap;
  • maseczki: błotną Mud Mask i termiczną Thermal Mask;
  • Nourishing serum (odżywcze serum), krem pod oczy, krem na noc;
  • scrub do ciała i/lub złuszczające mydełko w jednym z kilku obłędnych zapachów;
  • w pielęgnacji ciała polecam linie Milk i Butter Cream, a Cream odradzam. Ciężko mi ocenić skład serii Souffle, bo na stronie jest ewidentnie błąd (skład jakiegoś peelingu, tak na oko). Bardzo ciekawie zapowiadają się balsamy Fluffy, w piance <3
  • w serii dla panów Mr. Laline: krem do twarzy, scrub, krem do ciała;
  • dezodoranty Lalinista i Laline Girls (spray i roll-on).

Kosmetyki z oblepichą (czyli olejem rokitnikowym) są w ogóle niezwykle popularne w Izraelu, prawie każda firma oferuje coś z tym składnikiem.

Inną marką, która mnie do siebie przekonała jest Shemen Amour. Te kosmetyki nie wyglądają może aż tak spektakularnie jak Sabon czy Laline, ale ich składy są często świetne – zwłaszcza jak na tamtejsze realia. Tu może zrobię małą dygresję i wyjaśnię, że wypatrzyłam w Izraelu wiele ciekawych marek kosmetycznych, które po analizie składów kosmetyków okazały się wielkimi rozczarowaniami. My, Polki, powinnyśmy doceniać to jak pięknie nasz rynek odpowiedział na zainteresowanie świadomą pielęgnacją i jak wielki mamy dzięki temu wybór w sklepach.

W każdym razie, tak naprawdę tylko w Shemen Amour wypatrzyłam godne uwagi kremy do twarzy: konkretnie te z serii marokańskiej i z czarnym błotem Morza Martwego. Uwaga na te pozostałe, często zawierają głównie parafinę ;) Za to nagrodę za najpiękniejszy skład dostają tu trzy produkty: nawilżający krem kolagenowy (Collagen Moisturizing Cream), marokańska maska do włosów (Hair Mask Argan Oil From Morocco) oraz maska oczyszczająca do twarzy (Black Mud Purifying Mask)! Zdecydowanie planuję zakup tych produktów przy najbliższej wycieczce do Izraela, może już w te wakacje. Fajnie zapowiada się też Skin Toning Lotionoraz uwaga, ciekawostka: magnetyczna maska do włosów o_O Black Mud Magnet Mask od Shemen Amour, bo o niej mowa, zawiera na pierwszym miejscu w składzie żelazny pył, który po pięciu minutach trzymania maski na włosach ściągamy magnesem (sic!), a dopiero potem spłukujemy resztę. Nie wiem czy i jak ma to działać, ale marzę by wypróbować, zwłaszcza, że reszta składu jest też bardzo obiecująca :)


I na koniec coś z kolorówki! Nie wiem czy wiecie, ale znany u nas Super Pharm to sieć z Izraela i gdybyście chciały w tym kraju znaleźć ulubione kosmetyki marek popularnych (Garnier, Maybelline, L’Oreal i tym podobnych) to swoje kroki najlepiej byłoby skierować właśnie tam. Z drugiej strony, wtedy ominęłoby nas wiele typowo izraelskich produktów, jak choćby wspomnianych wyżej Sabon, Laline czy Shemen Amour. Ale jednego byłoby pod dostatkiem: kosmetyków marki Ga-De.

Ga-De (czasem zapisywane jako Ja-De, a zawsze wymawiane jako „dżejd”) to firma produkująca głównie kolorówkę, ale też pielęgnację twarzy. Ta ostatnia zapowiada się moim zdaniem mizernie, ale kosmetyki kolorowe… ach. Coś pięknego. Ceny były dla mnie zbyt zaporowe by coś kupić, ale swoje przy ich szafie odstałam oglądając, dotykając, testując i wzdychając. Następnym razem na pewno coś sobie wybiorę, być może szminkę w jednym z ulubionych, ale wycofanych odcieni? W poprzednim wpisie o moim pomadkoholizmie wspominałam, że poszukiwać będę na pewno nowej szminki nude, intensywnie różowej oraz jagodowej. W oko szczególnie wpadły mi pomadki w płynie Idyllic Matte Lip Color, bo zakochałam się w tej formie :)

Zawsze chętnie testuję też eyelinery w płynie, a jedna z palet cieni do powiek jest wręcz stworzona dla mnie (zakochanego w matowych cieniach Stonowanego Lata): zobaczcie same (klik!) :) 

Zdjęcie można powiększyć, całkiem nieźle widać ceny :) A po prawej nowość Maybelline, której u nas jeszcze nie widziałam - jeśli lubicie pomadki Baby Lips to się szykujcie ;)
Jak wspomniałam wcześniej, w oko wpadło mi jeszcze sporo innych marek, ale bardzo często pod otoczką naturalnego-bio marketingu skrywały się zupełnie przeciętne kosmetyki o cenach z sufitu. Dlatego wybrałam dla Was to, co warto rozważyć w pierwszej kolejności, bo albo się u mnie sprawdziło, albo przynajmniej zainteresowało fajnym składem. A może macie pomysł czym uzupełnić tę listę? Czekam na Wasze komentarze, także te zupełnie nie na temat ;)


Całusy,
Ania

Włosomaniaczka po keratynowym prostowaniu: tania i efektywna pielęgnacja włosów, przykładowe zestawy

$
0
0

Keratynowe prostowanie to wciąż bardzo popularny u nas zabieg. Jest fantastyczną „drogą na skróty” dla osób o zniszczonych włosach, a zarazem wybawieniem dla tych z nas, które nie akceptują swoich loków i dzięki zabiegowi u fryzjera mogą przestać katować je prostownicą. W zależności od długości i gęstości włosów, cena prostowania może być dość wysoka, a jeśli dorzucimy do tego koszty specjalnych kosmetyków dla klientek po zabiegu... kwota potrafi zrobić się naprawdę znacząca.


Na szczęście wiemy już, że owe wyspecjalizowane produkty niczym wielkim się nie wyróżniają. Dbanie o włosy po keratynowym prostowaniu można zamknąć w najważniejszych punktach:
  • nie olewać pielęgnacji nawet, jeśli włosy świetnie się prezentują;
  • myć włosy łagodnymi kosmetykami;
  • dostarczać włosom keratyny;
  • unikać kosmetyków z solą (Sodium Chloride) w składzie;
  • unikać silikonów i wysuszających alkoholi (Alcohol, Alcohol denat. oraz Isopropyl alcohol)

MYCIE

... tak, żeby nie wypłukać keratyny


Podstawową zasadą mycia włosów po keratynowym prostowaniu jest to, żeby było ono możliwie najłagodniejsze. Mamy tu więc do wyboru dwie główne strategie: łagodny szampon albo mycie odżywką.

W kwestiiłagodnego szamponu najlepsze i właściwie wyczerpujące chyba temat zestawienie wykonała jakiś czas temu Kasia Na Fali (klik!) i trudno tu właściwie coś dodać ;) W jej tekście znajdziecie szampony powszechnie dostępne stacjonarnie oraz takie ze sklepów internetowych; totalnie ekologiczne jak i zupełnie normalne; tanie jak barszcz i nieco droższe również. Wersją easy może być na przykład ułatwiający rozczesywanie włosów szampon Babydream– to ten z lewkiem na etykiecie.

W przypadku mycia odżywką dla mnie niezmiennie ideałem są tu maski Kallos, które bez problemu znajdziemy m.in. w Hebe. Na mycie włosów tą metodą schodzi dość dużo kosmetyku, dlatego zwykle ważne jest, żeby nie było to nic przesadnie drogiego – i tu kolejny punkt dla Kallosów :)

Obie te metody możemy „podkręcić” przez wybranie kosmetyku z keratyną w składzie. Tym sposobem nie tylko umyjemy włosy delikatnie, ale też i dostarczymy im nieco pożądanego składnika tym samym przedłużając efekt zabiegu.

Znalezienie maski z keratyną nadającej się do mycia odżywką jest banalnie proste: Kallos Keratin (klik!) to jedna z moich ukochanych masek, a zarazem jeden z najpopularniejszych wariantów tego produktu – znajdziemy go więc właściwie wszędzie (w przeciwieństwie do nowszych Kallosów, których często trzeba się naszukać lub wręcz zamówić przez internet).

Ale łagodne szampony z keratyną znajdziemy również! Moim pierwszym skojarzeniem jest Intensywnie Regenerujący Szampon Biovax JEDWAB + KERATYNA (klik!). Miałam kiedyś któryś szampon z tej serii i poza tym, że zawierał proteiny mleka (których moje włosy nie lubią i na które reagują puszeniem) to wspominam go bardzo dobrze. Dlatego myślę, że mogę bezpiecznie polecić i ten drugi produkt :)


ODŻYWIANIE
... dbamy i dostarczamy keratyny


Keratyna jest na szczęście bardzo popularnym składnikiem kosmetyków do włosów. Jeśli jednak mamy faktycznie skupić się na produktach tanich i najłatwiej dostępnych, to faworyci wyłaniają się sami: chodzi o odżywki Nivea, a konkretnie Nivea Repair & Targeted Care (klik!) oraz Nivea Intense Care & Repair (klik!).

Obie znajdziemy często nawet w supermarketach, mają spoko składy z keratyną i bez soli, a dodatkowo świetnie nadają się też do mycia włosów. Ja wolę stosować je w oryginalnym przeznaczeniu, bo moje kudły keratynę kochają najbardziej chyba ze wszystkich protein i odwdzięczają się za nią pięknym skrętem.

Na koniec wspomnę jeszcze, że keratynę znajdziemy też w prawie każdej odżywce Biovax z serii BB, tj. wersji z keratyną i jedwabiem, do włosów słabych i wypadających, do suchych i zniszczonych, blond, przetłuszczających się, ciemnych i farbowanych :)

MASKI
głębokie odżywianie z keratyną w roli głównej


Oczywiście odżywki to jedno, a maski to coś innego. Używanie czegoś o bogatszym składzie zaprocentuje nam też po wypłukaniu keratyny, kiedy „odsłoni” się prawdziwy stan naszych włosów: fajnie byłoby, żeby nie wołał o pomstę do nieba ;)

Dlatego poza Kallosem Keratin (klik!) (który mimo wszystko może być trochę zbyt biedna, żeby być naszą jedyną maską) warto zaopatrzyć się w coś jeszcze. Nieco bogatszy, a w podobnym stosunku ceny do pojemności jest produkt marki Dr. Sante: maska olej arganowy i keratyna (klik!). Efekty jej stosowania na moich włosach pokazywałam Wam tutaj: klik!

Natomiast moim pierwszym skojarzeniem z łatwo dostępną i mocno odżywczą maską z keratyną jest Biovax JEDWAB + KERATYNA (klik!). Drogerie, apteki – znajdziecie ją bez problemu, bardzo często w promocji. Gęsta i bogata jak wszystkie Biovaxy, ma dużą szansę stać się naszym ulubieńcem nie tylko po keratynowym prostowaniu ;)

PÓŁPRODUKTY
keratyna hydrolizowana


Oczywiście świetną opcją będzie też kupienie keratyny w sklepie z półproduktami i używanie jej do wzbogacania kosmetyków, które już mamy :) Najlepiej robić to na bieżąco przez dokładanie dosłownie paru kropelek do porcji maski nałożonej na dłoń, bo unikniemy wtedy przesadzenia czy wręcz zrujnowania nam kosmetyku przez zbyt hojną rękę przy nalewaniu ;)

APLIKACJA KOSMETYKÓW
bo zakupy to nie wszystko...


Skoro omówiłyśmy już temat odżywek i masek, chciałabym przypomnieć Wam wpis Anwen na temat metody wprasowywania tych kosmetyków (klik!). U mnie ta metoda nie sprawdza się przy kosmetykach bez protein (powoduje wtedy jedynie puch), ale nawet przy zwykłym Kallosie Keratin daje efekt wow (a nie używam tego określenia zbyt często). Myślę, że jeśli do tej pory nie próbowałyście tej metody to warto po nią sięgnąć i po prostu dać jej szansę :)

Skoro już mówimy na temat aplikacji kosmetyków, skrobnę dwa słowa o metodzie OMO. Ta metoda będzie idealna dla tych z nas, które nie chcą/nie mogą myć włosów tylko łagodnymi detergentami jak delikatny szampon czy myjąca odżywka. W metodzie OMO myjemy skórę głowy czym chcemy (choćby i agresywnym szamponem, jeśli takiego potrzebujemy), a od pewnej wysokości (najczęściej od ucha w dół) – maską/odżywką. Później spłukujemy wszystko :)

Wiele osób waha się przed wykonaniem keratynowego prostowania wiedząc, że na przykład z powodu przetłuszczającej się skóry głowy albo jakiejś jej choroby (łuszczyca, ŁZS...) nie mogłyby w stu procentach przestawić się na dziecięce szamponiki bez „zakazanych” po keratynowaniu składników. Wizja wypłukania keratyny w mgnieniu oka potrafi skutecznie zniechęcić ;) Natomiast warto mieć na uwadze, że możemy wypróbować takiego właśnie kompromisu.


AAABY NIE PRZESADZIĆ...

Pamiętajmy, że keratyna to jedna z protein, a więc jej nadmiar może spowodować tak zwane przeproteinowanie. O przeproteinowaniu, przenawilżeniu i innych typowych przyczynach bad hair day (klik!) pisałam już wcześniej, więc polecam tam zajrzeć by dowiedzieć się jak sobie w razie czego radzić. Każda z nas musi sama wyczuć ile keratyny będą w stanie przyjmować nasze włosy i po prostu podejść do tematu zdroworozsądkowo.


PRZYKŁADOWE PLANY PIELĘGNACJI

  • dla osób myjących odżywką:

mycie całych włosów Kallosem Keratin + po myciu maska Biovax JEDWAB + KERATYNA na zmianę z innymi produktami, np. nawilżającą odżywką Isana i emolientowym Biovaxem Naturalne Oleje

  • dla fanek łagodnych szamponów:

szampon nawilżający Vianek (klik!) + co mycie Dr. Sante z olejem arganowym i keratyną + od czasu do czasu coś nawilżającego/emolientowego

  • dla osób z problemami skórnymi:

leczniczy szampon na skórę głowy + mycie na długości odżywką Nivea + co mycie maska Kallos Keratin

  • dla chomików z dużymi zbiorami kosmetyków:

łagodny szampon lub nielubiana maska/odżywka do mycia włosów + maska bez protein/soli/silikonów/alkoholu + parę kropli hydrolizowanej keratyny


Powyższe kosmetyki i pomysły przetestowałam na mojej Mamie, która ma kręcone włosy i zero zapału, aby pieścić się z nimi jak ja ze swoimi. Po długim biciu się z myślami zdecydowała się na keratynowe prostowanie i teraz, po siedmiu (!!!) miesiącach, zauważyła pierwsze wywijanie się końcówek. Wydaje mi się więc, że metody działają i mam nadzieję, że przydadzą się i Wam.

A.

Recenzja: krem regulujący za dychę. Synoptis Pharma, Cera+ Solutions: krem do skóry trądzikowej.

$
0
0

To jest dopiero mały dziwak. Jestem pod dużym wrażeniem.

Krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions wygrałam w grudniu 2015 (!!!) roku w konkursie na blogu Italiany. W moich zapasach każdy kosmetyk ma swój czas, a ponieważ ten trafił do mnie świeżo po jakichś zakupach – swoje musiał odczekać... Ale przyszła i kolej na niego, więc zapraszam na recenzję. Uprzedzam, dziś będzie gawędziarsko.

Po otrzymaniu kremu przejrzałam pobieżnie jego skład, dałam mu swoją „okejkę” i wrzuciłam do pudła z zapasami. Kiedy nadeszła jego szansa wykazania się, po prostu go stamtąd wyciągnęłam i wprowadziłam w miejsce stosowanego wówczas → kremu aktywnie redukującego niedoskonałości Iwostin Purritin, czyli w miejsce kosmetyku służącego do tak zwanego → mikrozłuszczania. Jak wiecie, codzienne używanie produktów z niewielkimi stężeniami → kwasów to jeden z filarów mojej pielęgnacji: ten odpowiedzialny za trzymanie mojej tłustej i skłonnej do zanieczyszczania strefy T w ryzach.

I jakkolwiek krem ten okazał się milion razy skuteczniejszy niż na przykład wspomniane wcześniej produkty Purritin (→ żel redukujący zmiany potrądzikowe i → krem), to był mimo wszystko trochę mniej efektywny niż, powiedzmy, → Effaclar Duo[+], który dawał u mnie spektakularne efekty.

Tak więc w ciągu ostatnich tygodni kleciłam już w głowie recenzję, w której planowałam polecić krem Cera+ jako tanią alternatywę dla dość kosztownych Effaclarów czy chociażby → Avene Triacneal. Planowałam napisać, że może nie jest aż tak skuteczny jak one, ale kosztuje ułamek ich ceny i w połączeniu z jakimiś fajnymi kosmetykami (na przykład serum Mezo Bielendy albo tonikiem z kwasem migdałowym Norel) można spodziewać się naprawdę sympatycznych rezultatów.

Korzystając z ładnego słońca zaczęłam robić zdjęcia do dzisiejszego posta i... zdębiałam. W tym kremie nie ma ani ułamka procenta kwasu (ani retinoidu ani innych z ulubionych przeze mnie substancji mikrozłuszczających czy w ogóle regulujących). Co zatem mamy?

Producent na opakowaniu chwali się trzema składnikami: kompleksem Poliplant, aktywną formą cynku i ekstraktem z drożdży. Natomiast pełne INCI prezentuje się tak:

Aqua, Ethylhexyl Stearate, Hydroxyethyl Acrylate/ Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Squalane, Polysorbate 60, Niacinamide,Faex Extract, Aesculus Hippocastanum Seed Extract, Ammonium Glycyrrhizate,Panthenol, Propylene Glycol,Zinc Gluconate,Caffeine, Biotin,Nasturtium Officinale Extract, Arctium Majus Root Extract, Salvia Officinalis Leaf Extract, Citrus Limon Peel Extract, Hedera Helix Extract, Saponaria Officinalis Leaf/ Root Extract, Fucus Vesiculosus Extract, Candida Bombicola/ Glucose/ Methyl Rapeseedate Ferment, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, CI 77891, Methyl Methacrylate Crosspolymer, Sodium Palmitoyl Proline,Nymphaea Alba Flower Extract,Tocopheryl Acetate,DMDM Hydantoin, Iodopropynyl Butylcarbamate, Allantoin, Linalool, Limonene, Alpha-IsomethylIonone, Citronellol, Hydroxycitronellal, Coumarin. 

Z wrodzoną sobie błyskotliwością zakładam, że nazwa poli-plant oznaczać musi właśnie ogrom roślinnych wyciągów, które rzucają się w oczy jako pierwsze. Aż miło popatrzeć, prawda? Dodatkowo mamy wysoko bardzo cenny, przeciwzapalny i rozjaśniający przebarwienia niacynamid (witaminę B3), sporo nawilżaczy, działający przeciwzapalnie Sodium Palmitoyl Proline, kofeinę, biotynę, witaminę E, alantoinę... No i oczywiście ekstrakt z drożdży i glukonian cynku. Szkoda, że jednym z konserwantów jest DMDM Hydantoin, ale jest go tu mało i aktualnie używam tylko jednego produktu zawierającego go, więc liczę na to, że wielkiej krzywdy sobie tym nie robię.

Tlenek cynku możecie znać jako składnik kremów przeciwsłonecznych (filtr fizyczny), podkładów mineralnych (funkcja rozjaśniająca i lecznicza) oraz w podsuszających maściach/pastach cynkowych popularnie stosowanych punktowo na niedoskonałości. Zgaduję więc, że pewnie większość z Was widzi jego skuteczność, ale też zna jego czasem dość mocno wysuszające działanie.

Tego w kremie do skóry trądzikowej Cera+ Solutions bynajmniej nie zauważyłam, a warto zauważyć, że wspomniany glukonian cynku stoi w składzie dość wysoko. O ile początkowo parę razy zdarzyło mi się nałożyć gdzieś krem grubszą warstwą i zauważyć później w tym miejscu białawy osad, o tyle nigdy mnie nie wysuszył i w przeciwieństwie do dotychczas recenzowanych przeze mnie → kremów przeciwzłuszczającychmogłam z powodzeniem stosować go na całą twarz, łącznie z moimi suchymi policzkami. W przypadku Effaclaru (o Iwostinach i, tfu tfu, Triacnealu nie wspominając) było to nie do pomyślenia: skóra prędzej czy później stawała się podrażniona, sucha i łuszcząca. Tu nawet okresowo codzienne stosowanie nigdy do tego nie doprowadziło. Dla porządku wspomnę, że w tych momentach stosowałam ten krem tylko na noc, a rano potrzebowałam zwykle nieco większego nawilżenia i sięgałam po mój ulubiony → Eveline New Hyaluron Drugiej Generacji 60+.


Dobra, Ania, czyli co właściwie chcesz nam powiedzieć?


Chcę powiedzieć Wam, że jestem tym produktem niebywale zaskoczona. W moim odczuciu jest to krem, który opierając się na samych wyciągach roślinnych i cynku bardzo porządnie radzi sobie z tłustą, skłonną do zapychania się cerą.

W przypadku mocnych problemów trądzikowych solo z pewnością okaże się za słaby... ale może okazać się fajnym elementem pielęgnacji złożonej z kilku innych, także silniej działających kosmetyków.

Komu więc poleciłabym krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions?

  • posiadaczkom cery tłustej, ale bez zmian zapalnych: myślę, że zwłaszcza w połączeniu z dobrze przemyślaną resztą pielęgnacji i piciem → wierzbownicy drobnokwiatowej może dać naprawdę fajne rezultaty;
 
  • posiadaczkom cer problematycznych, ale zarazem wrażliwych. Co prawda, tyle wyciągów roślinnych zawsze stwarza ryzyko uczulenia (jako totalny wrażliwiec znam ten ból!), ale zasadniczo skład kremu jest pozbawiony agresywnych substancji czynnych i może stanowić świetną alternatywę dla tych z nas, które każdy kwas podrażnia.
 
  • posiadaczkom cery mieszanej w stronę tłustej, którym budżet nie pozwala na zakup chociażby Effaclaru Duo[+] (cena bez promocji, stacjonarnie to około 55 zł/40 ml). Krem Cera+ Solutions (15 zł/50 ml), do tego na przykład tonik Bielenda albo Ziaja Liście Manuka oraz → delikatny żel do mycia twarzy i mamy... jakąś bazę, do której w miarę łowów na różnorakich promocjach możemy dokładać inne ciekawe produkty.
 
  • w podróż, kiedy zabieranie osobnego kremu na dzień, kremu na noc w strefę T i kremu na noc do policzków (jak to zwykle robię na przykład ja) staje się nieco kłopotliwe. Dla mnie minisłoiczek kremu Cera+ Solutions i minisłoiczek kremu nawilżającego Eveline załatwiły temat.

Podsumowując mogę spokojnie stwierdzić, że jest to ciekawy produkt i dobrze się u mnie sprawdził. Najpierw zaskoczył mnie swoim działaniem, a później składem. Umiem sobie wyobrazić wiele sytuacji, w których okazałby się trafionym elementem pielęgnacji, a Wy? Widzicie go u siebie czy potrzebujecie mocniejszych środków?


Ściskam
Ania


Moja obecna pielęgnacja włosów: aktualizacja

$
0
0


Zanim przejdziecie do dalszej części posta, bardzo proszę - kliknijcie TUTAJ i poświęćcie mniej niż 10 minut na wypełnienie tej ankiety. Będę Wam dozgonnie wdzięczna!!!

Jeśli pamiętacie mój tekst o →aktualnej pielęgnacji cery, od razu uspokajam: dziś będzie krócej! W przeciwieństwie do kosmetyków do twarzy, w przypadku włosów trochę bardziej żongluję produktami (zamiast trzymać się jednego od otwarcia do zużycia), ale z drugiej strony jest to wszystko o wiele prostsze.

O tym, jakie aktualnie są moje włosy przeczytacie → tutaj, a Waszej uwadze polecam też → roczne podsumowanie zapuszczania włosów.

W tej chwili moje włosy osiągnęły taką długość, że zupełnie swobodnie mogę pielęgnować je dokładnie tak, jak przed → ich obcięciem. Co to znaczy?

Olejowanie co mycie


Przy średnio- i wysokoporowatych włosach jest to bardzo często jak najbardziej pożądana strategia. Aktualnie nakładam na włosy olej jedwabny Eco Lab, który będąc na bazie oleju lnianego (doskonałego do wysokoporków) zawiera dodatkowo m.in. proteiny jedwabiu (a proteiny to coś, co moje włosy kochają).

Nie jestem, niestety, pewna czy moje włosy z olejkiem Eco Lab się polubiły – widzę trochę przesłanek, że chyba jednak nie aż tak, jak na to liczyłam :( W dalszym ciągu go jednak testuję i niezależnie od rezultatów spróbuję sformułować jakieś konstruktywne wnioski i po prostu go zrecenzować :)


Metoda OOMO


Czyli: olej-odżywka-mycie-odżywka.

Tę metodę stosowałam kiedyś całymi miesiącami i dziś dalej mocno wierzę, że jest ona wprost stworzona dla mnie – co nie znaczy, że nie robię od niej odstępstw :) Zdecydowanie jednak mój schemat mycia prawie zawsze wygląda tak:

  • nałożenie oleju (jedwabny Eco Lab) na kilka godzin przed myciem;
  • pod prysznicem moczę włosy i maską (Scandic Line, Banana Mask)„myję” włosy od ucha w dół i spinam je klamrą nad karkiem;
  • szamponem → Natur Vital Hair Loss Shampoo for greasy hair myję skórę głowy i zostawiam na parę minut;
  • wszystko spłukuję letnią wodą, wyciskam z włosów nadmiar wody i delikatnie zawijam w turban z ręcznika na parę minut,
  • dodatkowo odżywiam włosy maską lub odżywką, o czym niżej.


Maski: równowaga PEH


PEH to oczywiście skrót od trzech podstawowych grup składników kosmetyków w pielęgnacji włosów (i nie tylko). Tak się składa, że dla mojej czupryny taka właśnie kolejność (proteiny - emolienty - humektanty) jest najlepsza.

Proteiny są u mnie podstawą pielęgnacji. Zapewniają moim kudłom mocny skręt i niesamowity połysk, a odkąd odkryłam metodę wprasowywania ich we włosy - wiem, co zrobić, by mieć określonego dnia great hair day. Wystarczy parę razy nie dać włosom protein, a potem sięgnąć po moją ukochaną maskę Dr. Santé z olejem arganowym i keratyną. Efekty pokazywałam Wam na przykład na facebookowym fanpage'u Kosmeologiki.

Emolienty są u mnie również bardzo ważne. Bez nich moje obecnie średnioporowate włosy momentalnie zaczynają dążyć do porowatości wysokiej, a emolienty nadają im elastyczność, sprężystość i połysk. Tak więc nie tylko olejuję włosy co mycie, ale też mam zawsze w zapasach emolientową maskę, której używam niewiele rzadziej niż maski proteinowej. Moim ulubionym produktem była jak dotąd maska Biovax Naturalne Oleje, którą jako mojego ulubieńca pokazywałam Wam już 2,5 roku temu :O Obecnie baaardzo kusiła mnie maska Anwen do włosów wysokoporowatych, ale jednak chwilowo jest dla mnie za droga i zamiast niej wybrałam Intensywnie Regenerującą maskę do włosów Biovax Bambus i Awokado. Po pierwszym użyciu czuję, że będzie fajnie :)

Humektanty nie są tym, czego używam często, ale raz na jakiś czas są mi zdecydowanie potrzebne. Kiedy mimo stosowania dwóch wcześniej wymienionych masek robią się suchawe, matowe i tracą skręt - wiem, że potrzebują nawilżenia. I całkiem niedawno odkryłam świetną odżywkę spełniającą dokładnie to zadanie :) → Isana Oil Care, bo o niej mowa, bardzo mnie swoim działaniem zaskoczyła i choć wcześniej nie planowałam jej ponownego zakupu, bo wolałam oprzeć się na wzbogacaniu nawilżającymi półproduktami innych kosmetyków, wygoda jednak wygrywa i przy najbliższej okazji kupię ją z pewnością. Za sprezentowanie odżywki dziękuję mojej czytelniczce Kamili, bez której na bank bym się tym produktem nie zainteresowała!


Odżywki


Pomiędzy maskami lubię testować nowe odżywki, które są moim ratunkiem szczególnie wtedy, gdy na dłuższe trzymanie na włosach maski nie mam po prostu czasu i lepszą opcją staje się szybka akcja z odżywką ;)Żadnego z tych produktów nie testowałam jeszcze wystarczająco, by mieć już na ich temat jakieś mocne opinie. Ale kolejność od aktualnie najfajniej do najgorzej sprawdzającego się byłaby taka:

  • odżywka z winem Manufaktura Cosmetics,
  • odżywka do włosów blond Balea Glossy Blond Spulung,
  • oleo-krem Biovax Gold,
  • L'Oreal Elseve, Arginine Resist,
  • Jessicurl, Aloeba Daily Conditioner.


Stylizacja


Jak wiecie albo nie wiecie, kiedy dawno temu nosiłam długie włosy, niezbyt przykładałam się do wydobywania z nich skrętu. Owszem, ugniatałam je z odżywką bez spłukiwania i czasem dodatkowo z żelem lnianym, po czym... na noc wiązałam je w warkocz i rano dziwiłam się, że się rozprostowały :) Zajrzyjcie do moich dawnych → Niedziel dla Włosów, a przekonacie się same.

Obecnie stylizacja odgrywa dla mnie ogromną rolę. Pokochałam skręcone loczki, które ujawniły się po mocnym ścięciu włosów i bardzo, ale to bardzo chciałabym zachować je w miarę zapuszczania. Dlatego obecnie odżywka b/s i żel do włosów to minimum, a od niedawna kombinuję też z kremami do loków i poranną reanimacją skrętu. Dzięki przekochanej Kasi na Fali moje zbiory kosmetyków i odlewek są znacznie większe, niż normalnie byłoby to możliwe ;)

Bazowo stosuję odżywkę b/s Ziaja Codzienna Pielęgnacja oraz żel do włosów Balea Men Ultra Strong. Ale dla odmiany kombinuję także z:
  • kremem do loków Boots (będzie miłość!),
  • żelem do włosów Syoss Max Hold,
  • kremem do stylizacji loków Jessicurl, Confident Coils,
  • i żelem do włosów Jessicurl, Gelebration spray.
Więc jak widać, na bogato. Kasiu, dzięki! <3


Inne: produkty do zadań specjalnych


Tu już króciutko, od lewej:
  • odlewka sprayu reanimującego do loków Jessicurl, Awe Inspiraling Spray - to moje pierwsze próby poprawienia włosów na drugi dzień czymś innym, niż zwilżone wodą dłonie ;)
  • rokitnikowy scrub do skóry głowy Natura Sibericażeby pobudzić ukrwienie skóry głowy, a tym samym wzrost włosów,
  • silikonowe serum Biosilk Maracuja Oil do zabezpieczania końcówek,
  • odżywka przeciw wypadaniu włosów Radical Med jako wcierka na skórę głowy,
  • oraz, niewidoczne na zdjęciu płukanki skrobiowe - to jest z wody po gotowaniu ryżu czy makaronu, które fantastycznie dyscyplinują kręcone włosy.

Jest tego trochę, prawda... Ale docelowo chciałabym ograniczyć ilość odżywek, bo tak naprawdę zamiast tych pięciu buteleczek lepiej sprawdziłaby się jedna nawilżająca Isana i może jakieś jedno małe co nieco do testowania z czystej ciekawości ;)

Nie potrzebuję też, oczywiście, aż takiej ilości stylizatorów. Na moje usprawiedliwienie podkreślę, że znaczna większość z tego to odlewki, więc raz-dwa je zużyję i po prostu kupię pełnowymiarowe opakowanie tego, co sprawdziło się najlepiej :) Żel Balea kończy mi się już teraz. Niestety, oferta tej marki mocno się zmniejszyła i teraz zostały już tylko dwa jej żele, które mnie kuszą i przy najbliższej okazji zakupię pewnie oba: Balea Men, Invisible Look Styling Gel oraz Balea Men, Maximum Power Styling Gel. Ale to zapewne nie przed wakacjami, więc do tego czasu muszę kwestie stylizacji dobrze uporządkować.

A jakie włosowe cele stoją przed Wami? Jak wygląda Wasza obecna pielęgnacja?
Czekam na komentarze,

Ania

Cienie do powiek dla początkujących, część 5.: modelujemy, konturujemy, kombinujemy... Popularne typy makijażu oka.

$
0
0


Jak używać cieni do powiek gdy nasze oczy są małe, blisko rozstawione albo głęboko osadzone? Możemy nakładać cienie w dowolny możliwy sposób, ale który będzie ten dobry?

To nie są pytania, na które można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Tak naprawdę jedyną zasadą, jaką powinnyśmy się kierować jest... brak zasad. Jeśli uważasz, że w czymś wyglądasz czy czujesz się dobrze, pieprz te wszystkie reguły i po prostu noś to, co Ci się podoba. Możesz jak Amy Winehouse wypracować sobie swój makijaż-znak rozpoznawczy, który na każdym innym będzie wyglądał nie na miejscu, a na Tobie jak druga skóra. Możesz jak Melanie Martinez bawić się make-upem i zmieniać się jak kameleon, z jednej zwariowanej stylizacji w kolejną. Możesz wszystko. #mejkapkołczing Ale nie no, poważnie. Nie daj sobie wmówić, że coś musisz albo czegoś nie możesz. To tylko makijaż, zmywasz go codziennie.

Jeśli masz w sobie tę fantazję i żądzę eksperymentów, nie potrzebujesz mnie ani tego wpisu :) Nie jest Ci to potrzebne, bo ten tekst jest o schematach: tych tradycyjnych, tych trochę nowszych, tych zupełnie współczesnych i czasem dość odważnych, ale mimo wszystko schematach. Takie klasyczne typy makijażu mają jedną niepodważalną zaletę: są sprawdzone na tysiącach kobiet, które nosiły je przed nami :) Tak więc z góry możemy przewidzieć, że najpewniej ten czy inny typ makijażu w danej grupie doskonale podkreśli naturalne atuty, a w innej grupie lepiej ominąć go szerokim łukiem, bo z dużym prawdopodobieństwem wyrządzi więcej szkody niż pożytku.


Jak działa makijaż oczu?


Do zrozumienia skąd wzięły się wszystkie poniższe wskazówki, przypomnijmy sobie bardzo ogólne reguły rządzące makijażem oczu:

  • ciemne kolory optycznie „cofają” dany obszar, pomniejszają go;
  • jasne kolory przeciwnie: wysuwają na pierwszy plan, powiększają;
  • delikatne, płynne, rozmyte granice i gradienty powiększają;
  • ostro odcięte linie pomniejszają;
  • cienie o wykończeniach błyszczących (brokatowe, metaliczne, perłowe) mają właściwości podobne do cieni o jasnych kolorach;
  • więc oczywiście maty czy satyny zachowają się w tym względzie jak kolory ciemne.

Taki jest mechanizm działania cieni, ale równie ważne (jeśli nie ważniejsze!) jest ustalenie co właściwie chcemy naszym makijażem osiągnąć.

W takim najbardziej typowym podejściu chodzi nam o harmonię;o to, co przez ludzkie mózgi pojmowane jest jako atrakcyjne. I chociaż gusta są oczywiście różne, to najogólniej można powiedzieć, że powszechnie za ładne uważa się oczy: symetryczne, duże, migdałowe, o rozstawie szerokości jednego oka, typowo osadzone, z bogatą oprawą w postaci firanki rzęs i pasujących do nich brwi. Dlatego jeśli mamy takie oczy, to możemy bardzo szaleć z ich makijażem zanim „zaburzymy” ich proporcje; a jeśli w budowie naszych oczu coś mocno odstaje od tych ogólnych standardów – często chcemy zacząć od optycznej korekcji tej cechy.


Podsumujmy więc:


cieniami do powiek możemy się bawić, wyrażać siebie,
traktować wręcz jak biżuterię dobieraną do stroju czy humoru

i/lub

de facto konturować nimi oczy podkreślając ich zalety
czy korygując to, co nam się w nich nie podoba.


Tak więc mając przed oczami nasz cel oraz odpowiednie środki w postaci teoretycznej wiedzy i paru cieni, w które mogłyście zaopatrzyć się podczas lektury -> poprzednich postów z niniejszej serii, możemy zabrać się za eksperymenty.

Świetną bazą do ćwiczeń w zabawie makijażem jest tworzenie własnych wariacji na temat klasycznych metod aplikacji cieni do powiek. Ponieważ żadne schematy znalezione w sieci nie spodobały mi się do końca, przygotowałam dla Was moje własne ;)

Najmodniejsze typy makijażu



Typ pierwszy, czyli ponadczasowe budowanie gradientu w kształcie wachlarza. Jak osiągnąć ten efekt pisałam w poprzednich częściach cyklu, szczególnie w -> części drugiej, w której m. in. po raz pierwszy wprowadziłam pojęcie outer V. To prosty makijaż idealny do nauki blendowania, łączenia ze sobą kolorów, szukania idealnych dla siebie rozwiązań na kwestię makijażu dolnej powieki i ogólnie zbierania pierwszych makijażowych szlifów ;) Dobrze wykonany będzie pasował każdemu, a potrafi zająć niecałe pięć minut.


Typ drugi, czyli nieustająco popularne smokey eyes. Co bloger/tutorial, to inna definicja i wykonanie przydymionego oka. Dla mnie idealne smokey to takie, w którym najciemniejszy kolor tak naprawdę zastępuje nam ten średni z powieki ruchomej i buduje zdecydowaną większość makijażu. Rozjaśnienie wewnętrznych kącików czy plama koloru poniżej załamania są oczywiście jak najbardziej okej, ale niech pierwsze skrzypce zagra tu coś naprawdę głębokiego.



Typ trzeci, czyli cut crease (oraz jego wariant full crease): ten efekt najłatwiej osiągnąć przez narysowanie ciemną kredką (lub ciemnym cieniem za pomocą precyzyjnego pędzelka) linii dokładnie w miejscu załamania i rozblendowaniu jej w górę. Poniżej nakładamy nasz kolor bazowy, który ma wyraźnie odciąć się od ciemnego cienia powyżej załamania. Naszą rysowaną linię możemy połączyć z outer V i tą drogą zejść wprost na dolną powiekę, by dopełnić/domknąć ten rodzaj makijażu i osiągnąć efekt full crease widoczny na rysunku.


Typ czwarty:pionowy gradient zwany też kaskadą. Popularny szczególnie w Azji, bo fantastycznie wygląda na powiekach typu monolid (bez załamania). Pamiętajmy, że także wśród nas taka budowa oczu zdarza się i nie jest ona zarezerwowana tylko dla Azjatek ;) Kolor najjaśniejszy blendujemy wysoko, średni niżej (na przykład do załamania), a ciemnym trzymamy się blisko linii rzęs.


Typ piąty to makijaż, którego w polskim internecie nie kojarzę, a który za granicą nosi miano snowglobe. Wiem, że dla wielu z nas przyciemnienie wewnętrznego kącika będzie herezją, ale są co najmniej dwa typy oczu na których wygląda to szczególnie fajnie - o czym za chwilę ;) Oczywiście naszym celem jest uzyskanie płynnych przejść między kolorami, a na rysunku pozwoliłam sobie to mocniej odgraniczyć dla większej przejrzystości.

Konturowanie oczu

Ponieważ ja w dalszym ciągu nie mam przede wszystkim sprzętu, ale też czasu i umiejętności do zrobienia dobrych zdjęć makijaży, postanowiłam ponownie „oddać głos” lepszym ode mnie. Tym razem zamiast pożyczać ich zdjęcia, odeślę Was do konkretnych tekstów i filmów u najbardziej kompetentnych osób, jakie znam.

Jak malować oczy niesymetryczne


Temat oczy niesymetrycznych jest trudny do opisania w skrócie, bo po pierwsze - nikt z nas nie ma idealnie symetrycznej twarzy i wskazanie palcem kto ma tak naprawdę wyraźnie niesymetryczne oczy jest trudne; a po drugie: ta zauważalna asymetria u każdego będzie wyglądała trochę inaczej. Różnica w wielkości oczu, ich położeniu, opadaniu powiek - każdy wariant będziemy korygować inaczej. Ale filmik Pixiwoo to garść naprawdę solidnych wskazówek, na których możemy oprzeć się na samym początku :)

Makijaż małych oczu



Ten filmik wyczerpuje dla mnie temat w stu procentach. Aly w ogóle bardzo ciekawie nagrywa i polecam cały jej kanał, ale to chyba jedyny materiał do którego naprawdę wracam, bo zawsze o którymś triku zapomnę ;)

Makijaż okrągłych oczu



Ja akurat uważam, że okrągłe oczy są super i często maluję kreski tak, żeby oko optycznie skrócić i tym sposobem zaokrąglić ;) Ale rozumiem, że za panowania wszechobecnego kociego oka wiele z nas chciałoby swoje oko wydłużyć, co jest oczywiście do zrobienia. Zapraszam do obejrzenia filmu eksperta ;)

Makijaż oczu blisko i szeroko rozstawionych



Oczy szeroko rozstawione nie są problemem, który na polskich ulicach widywałabym zbyt często, ale w razie czego - Agnieszka dobrze tłumaczy co i jak. Przy takich oczach świetnie sprawdzi się też wspomniany wcześniej makijaż metodą snowglobe.

Oczy blisko rozstawione widuję o wiele częściej i choć o nich w filmiku też jest mowa, to gdybyśmy czuły jakiś niedosyt - przysięgam, że blogi i YouTube pękają w szwach od materiałów. Genialny post na ten temat popełniła też dawno temu Alina (klik!).

Makijaż oczu wypukłych



O oczach wypukłych jest mnóstwo świetnych materiałów, ale powyższy filmik spodobał mi się szczególnie. SmashinBeauty najpierw nagrała materiał o powiększaniu oczu (klik!), po czym pokazała jak w kilku ruchach przekształcić go w makijażu pomniejszający i cofający wypukłe oczy. Daje do myślenia! Inny świetny wpis na ten temat zrobiła kiedyś Ala: klik!

Makijaż oczu głęboko osadzonych


W makijażu głęboko osadzonych oczu połową sukcesu jest nałożenie na górną powiekę jasnych kolorów, dołożenie do tego kreski i połówek sztucznych rzęs, które otworzą oczy i wysuną je do przodu. Ale nie znaczy, że nie można dodać tu dodatkowych elementów, co świetnie widać u KatOsu - na powiece oka głęboko osadzonego jak najbardziej może się coś "zadziać" ;)

*

Ale, ale. Pamiętajmy, że korekcja tak zwanych defektów to tylko jedna strona medalu. Defekty można mieć w poważaniu. Można też owe defekty na co dzień „korygować” odpowiednim konturowaniem, ale na większe wyjścia sięgać po coś bardziej szalonego. To my decydujemy o tym, w czym dobrze się czujemy. Oczywiście, super jest znać budowę własnego oka i podstawowe zasady rządzące makijażem, bo można wkomponować je we własne gusta czy potraktować jako inspirację czy punkt wyjścia do szukania własnej drogi. Więc jeśli niniejszy wpis przyda się choć jednej z Was, moja misja została wykonana! ;)

Traktujecie makijaż jako wyrażanie siebie czy jako narzędzie do korekty tego, co Wam się w sobie nie całkiem podoba? Jak najbardziej lubicie się malować? 

Jeśli macie pytania nawet niezwiązane z postem – dajcie znać! :)

Pozdrawiam serdecznie
 Ania


PS. A jeśli jeszcze nie wypełniałyście mojej ankiety - zajrzyjcie TUTAJ! Głos każdej osoby, która kiedykolwiek była u dermatologa się liczy :)

Jemy sezonowo: mujaddara. Rozgrzewający hit tej zimy :)

$
0
0

Mujaddara, soczewica i oryginalny izraelski gragger, bo święto Purim już za pasem!

Dziś przychodzę do Was z przepisem. Przepisem nie byle jakim, bo mowa o daniu, które w ciągu ostatnich paru miesięcy uratowało mi tyłek. Kilka składników, nie za wiele roboty, a efektem jest ogromny sagan pełen pysznego, rozgrzewającego jedzenia idealnego na zimową porę.

Mujaddara (znana też jako  majadra, mejadra, moujadara, mudardara czy megadarra, wymawiamy mudżadra) to danie kuchni libańskiej, które poznałam w Izraelu. Przepis wygrzebano z notesu, ale podobno pochodzi z izraelskiego bloga kulinarnego – nie udało mi się, niestety, ustalić jakiego.

W tym daniu zawiera się odbicie wszystkich najważniejszych okoliczności, które sprawiły, że kuchnia izraelska (niekoniecznie żydowska!) jest jedyna w swoim rodzaju. Oczywiście, dania żydowskie odcisnęły na niej swoje piętno, co widać po cechach wspólnych większości popularnych izraelskich dań, które z zasady:
  • nie zawierają wieprzowiny,
  • nie łączą nabiału z mięsem,
  • wymagają lub zyskują na długim gotowaniu na małym ogniu.

Ta ostatnia cecha wynika z tego, że w Szabat osoby szczególnie poważnie podchodzące do religii nie powinny wykonywać żadnej pracy – a za tę uznaje się także gotowanie, ba! nawet włączenie światła :) To zupełnie inna interpretacja Pisma niż nasze chrześcijańskie powstrzymywanie się od prac niekoniecznych w niedzielę. Podejście to doprowadziło do upowszechnienia takich przepisów, które wymagają lub dobrze znoszą długie siedzenie na małym gazie kuchenki czy w piekarniku. Hitem jest tutaj jachnun (dżachnun), czyli typ wypieku z ciasta podobnego do francuskiego, które zostawia się w piekarniku na 90-100 stopniach Celsjusza na całą noc. Do brytfanny można dorzucić kilka surowych jajek, które po tych kilku godzinach będą ugotowane na twardo, a ich białko – brązowawe. Nie jest to dokładnie to samo, co słynne izraelskie huevos haminados, ale bardzo blisko tego :)

Inną ważną (a dla dzisiejszego wpisu wręcz kluczową) kwestią jest tutaj niesamowita mieszanka kulturowa, jaką stanowią mieszkańcy Izraela. Po odrodzeniu tego państwa nieco ponad 50 lat temu, Żydzi z całego świata zjechali się do Ziemi Świętej przynosząc ze sobą między innymi wpływy kultur, w których dotąd mieszkali. W kuchnię izraelską wkomponowały się dania irańskie, libańskie, syryjskie i wiele, wiele innych. Tym sposobem prezentowana dziś przeze mnie mujaddara oryginalnie wywodzi się z Libanu, ale jest też daniem kuchni izraelskiej :)



Najbardziej podstawowy przepis na mujaddarę to ryż, soczewica i karmelizowana cebula. O tym, jak osiągnąć ten efekt i cały przepis znajdziecie na blogu Chilli, czosnek i oliwa (klik!), a u mnie pomysł na wersję „na bogatości” ;)

Składniki:

  • 3 szklanki brązowego ryżu
  • szklanka zielonej soczewicy
  • 1 kilogram piersi z kurczaka
  • 2 duże cebule
  • 3 marchewki
  • 1 litr wody
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • ¼ szklanki oleju rzepakowego
  • sól do smaku


Mujaddara z kurczakiem i marchewką


1. Soczewicę należy zalać wodą na co najmniej pięć godzin – ja robię to na noc.
2. Po odpowiednim czasie odsączyć soczewicę, wrzucić do garnka i zalać wodą nieco ponad ich poziom. Zagotować i na małym gazie pod przykryciem gotować jeszcze 15-20 minut. Po tym czasie wodę od soczewicy odlać, jeśli wyszło mniej niż pół litra to jeszcze rozcieńczyć do tej objętości i zachować na później.
3. Pokroić kurczaka w kosteczkę, cebulę w piórka, marchew zetrzeć na tarce na dużych oczkach.
4. W dużym garnku z grubym dnem rozgrzać olej i wrzucić cebulę. Na bardzo małym ogniu smażyć ok. 20 minut co jakiś czas mieszając. Potem zdjąć pokrywkę i smażyć dalej, aż zrobi się w kolorze taka karmelowo-złocista. U mnie to zwykle około 20-25 minut.
5. Dorzucić kurczaka, podsmażyć chwilę do białości.
6. Wsypać ryż i przez trzy minuty smażyć mieszając.
7. Dodać soczewicę i marchewki, wymieszać.
8. Wlać litr wody oraz pół litra wody po gotowaniu soczewicy, dodać kurkumę i posolić wedle uznania (u mnie jedna łyżka stołowa), wymieszać i zagotować.
9. Przykryć garnek i na najmniejszym gazie przez 20 minut lub do miękkości ryżu. Po zakończeniu gotowania zgasić kuchenkę i nie zdejmować pokrywki z garnka jeszcze przez kwadrans. Potem mujaddara jest gotowa do podania. Be’teavon, smacznego!

W przepisie dokonałam kilku zmian– oryginalnie był o w nim tylko pół kilo piersi, a ponadto ryż jaśminowy i czarna soczewica, której chyba nie widuję w naszych sklepach. Tymczasem zieloną można dostać nawet w Biedronce ;) No a z brązowym ryżem wszystko jest zdrowsze, innego już praktycznie nie kupuję.

Zmierzch w Jerozolimie

Co jest takiego fajnego w tym daniu?

Przede wszystkim, dla mnie jest to receptura na OSIEM solidnych porcji obiadowych. Na składniki zrzucam się z przyjaciółką, u której mieszkam, a potem każda z nas ma robienie obiadu z głowy na cztery dni. Czasem jedną-dwie porcje mrożę na czarną godzinę, a czasem (np. gdy mam więcej pracy na uczelni lub poza) korzystam ze świętego spokoju jaki dają mi porcje na cały tydzień– piątek to u mnie dzień bezmięsny, więc się nie liczy ;) Tak więc jest to dla mnie przepis naprawdę ratujący tyłek.


Ta mujaddara nie wygląda może zbyt spektakularnie, ale jest przepyszna i pożywna. Według Fitatu jedna ósma z podanych w przepisie proporcji ma około 518 kcal, z czego 31 g białka, 17 g tłuszczy i 66 g węglowodanów – głównie złożonych w postaci brązowego ryżu :) Dobrze smakuje na zimno (pakuję ją w pudełko na zajęcia), jeszcze lepiej po podgrzaniu, syci na długo. Nie wymaga właściwie żadnych niesamowitych składników, ba! założę się, że połowa z Was ma wszystkie ingrediencje w domu już teraz ;) A z kolei w zimie dobrze sprawdziło się to, że nie wymaga kupowania jakichś tekturowych warzyw z importu czy szklarni tylko nasze polskie marchewki :) 

Polecam serdecznie, a jeśli ją zrobicie – dajcie znać jak wrażenia! :)

A jeśli jeszcze nie wypełniałyście mojej ankiety (klik!)... to poświęćcie mi tych parę minut i dajcie znać co myślicie na ten ważny, trudny temat. Dziękuję <3

Miodowe SPA, czyli zastosowanie miodu w pielęgnacji

$
0
0


Cześć! Miło że wpadłaś :) Jeśli jeszcze nie wypełniłaś mojej ankiety, kliknij tutaj! i odpowiedz na kilka krótkich pytań o Twoich dotychczasowych kontaktach z dermatologami. Z góry dziękuję!


Pielęgnacja cery czy włosów z użyciem miodu chyba nikogo już nie dziwi, ale jeśli mnie znacie to wiecie już jaką słabość mam do takich syntetycznych wpisów, zbierających różne rozsiane w internecie i poza nim informacje. Jeśli inny bloger dany aspekt opisał w dobry i wyczerpujący sposób, nie mam bólu tyłka o wrzucenie linka „do konkurencji”, więc we wpisach tych możecie odkryć też innych godnych uwagi autorów :) Jeśli ich nie kojarzycie, to szczególnie polecam Wam:

Dziś na warsztat bierzemy miód. Jest to wyjątkowo wdzięczny temat, bo jest on naprawdę unikalną mieszanką składników i z tego powodu ma bardzo szerokie zastosowanie w pielęgnacji.


Miód jako substancja nawilżająca


Po pierwsze miód jest silnym humektantem, czyli substancją nawilżającą. Podobnie jak znane nam aloes, siemię lniane czy kwas hialuronowy wiąże wilgoć i w połączeniu z odrobiną okluzji (substancji, które nie pozwolą nawilżeniu „uciec” ze skóry) efekt jest wręcz spektakularny. Musimy tu jednak pamiętać o dwóch ważnych rzeczach:

1. Humektanty tego rodzaju bez wspomnianej wyżej odpowiedniej okluzji wyciągną wodę z włosów czy skóry zamiast je nawilżać. Należy mieć to na uwadze szczególnie przy stosowaniu czystego miodu i/lub nakładaniu go na dłuższy czas.

2. Humektanty w pielęgnacji włosów są o tyle trudne do zastosowania, że należy pamiętać przy nich o równowadze PEH oraz o odpowiednim punkcie rosy. Nie jest to nic bardzo trudnego, ale jeśli mamy suche włosy i skupiamy się głównie na ich nawilżaniu, to musimy robić to umiejętnie :)

Mikrozłuszczanie miodem


Po drugie, miód zawiera w sobie pewne (niskie!) stężenia kwasów (szczególnie glukonowego), co w połączeniu z informacją z punktu następnego czyni miód bardzo ciekawym składnikiem w pielęgnacji cery mieszanej, tłustej i łatwo zanieczyszczającej się. Przyczynia się do tego także fakt, że drugim po żelazie najpowszechniej występującym w miodzie minerałem jest cynk– znany ze swoich antytrądzikowych właściwości.

Miód antybakteryjnie


Po trzecie, miód nie lubi się z bakteriami. Powszechnie wiadomo, że poza przetrwalnikami Clostridium botulinum,żadna bakteria nie potrafi w nim przetrwać ani go zepsuć. Postuluje się też bakteriobójcze właściwości samego miodu. Ilość i siła dowodów na to mogłaby być większa, ale wstępnie zapowiada się to bardzo obiecująco, szczególnie w przypadku miodu manuka i zawartego w nim glioksalu. Niektóre badania wskazują nawet na skuteczność miodu wobec wieloopornego szczepu gronkowca złocistego MRSA(klik!) oraz Streptococcus pyogenes(klik!). Kolejny punkt dla miodu w pielęgnacji cery tłustej czy nawet trądzikowej.



Na marginesie, obiektem wielu badań jest skuteczność miodu w procesach gojenia się skóry. Działanie antybakteryjne, immunomodulacyjne i wspomagające naprawdę uszkodzeń doprowadziły do powstania takich cudów jak miody typu MEDIHONEY® , czyli o medycznej jakości, sterylności i odpowiedniej postaci.

Wszystkie wyżej wymienione powody sprawiają, że miód jest niezwykle ciekawym składnikiem w pielęgnacji praktycznie każdego typu cery oraz włosów. Może zacznijmy właśnie od nich!

Miód w pielęgnacji włosów


Są dwa najfajniejsze sposoby zastosowania miodu na włosy: miodowanie włosów oraz wzbogacanie miodem masek/odżywek do włosów. Jeśli nie chcemy rozjaśnienia naszych włosów, to lepiej trzymać się tej drugiej metody ;)

A nikt moim zdaniem nie wymyślił fajniejszego sposobu na taką miodową maseczkę niż nasza czarownicująca Wiedźma. Na początku włosomaniactwa moim głównym problemem nie było jak u większości zniszczenie włosów, tylko ich potworne wysuszenie. Głęboko nawilżająca kuracja Wiedźmy to coś, co przy regularnym stosowaniu odmieniło ich wygląd o 180 stopni. Wielbię ten przepis od lat i będę go polecać po wsze czasy ;)

Z zupełnie przeciwnej strony, totalną nowością w mojej pielęgnacji włosów jest ich miodowanie. O nim z kolei przeczytacie u Hedonistki. Dokładnie tak jak Daria pisze, włosy po nałożeniu miodu są sztywne i posklejane, ale wszystko spłukuje się jak marzenie. Jest to też dla mnie sposób na zużycie nielubianych odżywek – aktualnie jest to L’Oreal Elseve, Arginine Resist, która z moimi włosami nie robi zupełnie nic poza osłabianiem skrętu ;) Samo miodowanie stosuję jako zastrzyk nawilżenia dla włosów i z zainteresowaniem wypatruję efektu rozjaśnienia włosów. Jeśli się pojawi, na pewno dowiecie się jako pierwsze! Mioduję włosy miodem cynamonowym z Pasieki Dębowej(klik!) i ciekawa jestem czy cynamon nie nada im ciepłych refleksów…

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że miodem można myć włosy.Podobno. Bo ja się nie odważyłam ze względu na używanie stylizatorów do włosów, których taki szampon nie zmyłby na pewno ;)

Zdjęcia bez obróbki, światło dzienne: po lewej przy zachmurzeniu, po prawej gdy wyszło trochę słońca.
Jak widać, odżywka Elseve rozkręca mi włosy nawet przy takim zastosowaniu. :<

Miód w pielęgnacji cery


W kwestii pielęgnacji skóry miód to prawdziwy wielozadaniowiec: znany składnik peelingów i maseczek, sprawdza się też do… mycia twarzy. Poważnie.

Warto podkreślić, że miód nie zawiera ani detergentów, ani emolientów, więc nie nadaje się do demakijażu. Ale do samego mycia jak najbardziej! Pisało o tym wiele znanych blogerek: od Aliny, przez BHC, aż po Klaudynę, której tekst polecam Wam najbardziej. 

Ja do twarzy nie odważyłam się zastosować mojego cynamonowego miodu ze względu na ryzyko podrażnienia mojej wrażliwej cery. Poza tym mycie miodem trwa zaledwie chwilkę i szkoda by mi było na to takiego cuda (w przypadku włosów jednak siedzi na nich te dwie godziny…).

Mycie twarzy miodem stosuję dwa razy w tygodniu, konkretnie tylko w weekendy. W pozostałe dni noszę makijaż, który zmywam żelem do twarzy i nie umiem zmotywować się do tego, by potem umyć ją jeszcze raz za pomocą miodu. Natomiast w weekendy mycie twarzy miodem jest jak znalazł!

Oczyścić cerę miodem możemy także przez peeling. Myślę, że każda z nas musiała kiedyś robić jakiś domowy scrub z kuchennych składników, więc na pewno wiecie jakie drobinki lubicie najbardziej :) Moja cera kocha korund i o dziwo, całkiem lubi się z fusami kawy. Tak więc dodanie do nich odrobinki miodu i na przykład oliwy z oliwek daje mi peeling idealny! Oczywiście nic nie przebije dla mnie wygody i efektywności peelingów enzymatycznych, ale raz na parę tygodni mam dużą potrzebę poczuć na skórze jakieś bardziej szorstkie drobinki – i wtedy peelingi domowe są tym, czego szukam :)



Miód jest też jednym z najbardziej popularnych składników domowych maseczek. Wspomniałam o nim na przykład w tekście o awaryjnych maseczkach, które z kuchennych składników możemy zrobić w każdej chwili (klik!). Innym genialnym zastosowaniem miodu jest dodanie go do maseczki glinkowej, co sprawi że będzie ona zasychała na twarzy dużo wolniej, a co za tym idzie – będzie wymagała znacznie rzadszego spryskiwania wodą, co bywa upierdliwe. Bardzo Wam ten patent polecam :)

W drogeriach mamy też dziesiątki produktów z miodem. Jeśli jesteście jego fankami, w INCI szukajcie „Mel” albo „Mel Extract”– to bardzo ważne! Szczególnie w przypadku tanich żeli pod prysznic czy mydeł z etykietą podpisaną „Mleko i miód” często gęsto okazuje się, że chodzi o ZAPACH miodu, a nie jego faktyczną obecność w składzie kosmetyku...

Jeśli chodzi o typowo dostępne żele do mycia z miodem, to szczególnie fajnie wygląda Odżywczy żel myjący Vianek. W internecie możemy kupić jeszcze żel Lass Róża & Miód albo na przykład żel do mycia z miodem Dabur Vatika Dermoviva.

W przypadku toniku wybór mamy nieco większy. Stacjonarnie kojarzę go raczej tylko z hibiskusowego toniku Sylveco, za którym osobiście nie przepadam mimo, iż ma on swoje fanki.  Ja, jeśli już, wybrałabym albo tonik Born to Bio „Dzika Róża”,albo L'Erbolario Kwas Hialuronowy, łagodny tonik do twarzy albo nawet coś ze sklepu z produktami opartymi o miody manuka.

Co ciekawe, jeśli chodzi o jakieś fajne kremy do twarzy z miodem, to w głowie mam kompletną pustkę. Jeśli coś kojarzycie, podrzućcie tu koniecznie :) Ja od siebie wspomnę jeszcze o trzech interesujących produktach:

  • miodowym mydle do ciała i włosów z serii Kąpiel Agafii (klik!)
  • bio-serum do twarzy Miód i Propolis (Orientana) (klik!)
  • nawilżający koktajlu do twarzy 3w1 – Nacomi, Aqua hydra skin (klik!)

Słówko na koniec: pamiętajmy, że miód to częsty alergen. Zanim zastosujemy go na twarz trzeba koniecznie wykonać próbę alergiczną i jeśli cokolwiek wzbudzi nasz niepokój - zrezygnować. W razie czego zajrzyjcie do mojego tekstu -> o najlepszych alternatywnych metodach oczyszczania cery i wybierzcie coś stamtąd!

Udanych eksperymentów,
Ania

Share week 2017, czyli kto może wpłynąć na przemądrzałego uparciucha.

$
0
0
Kotów i miłości w internecie nigdy dość!


Jeśli jesteście ze mną trochę dłużej, to być może pamiętacie mój post napisany w ramach -> Share Week 2016.

Ponieważ tamten tydzień polecajek zbiegł się z wpisem Anwen o ulubionych blogach włosowych, motywem przewodnim mojego tekstu stały się wówczas także blogi o tej tematyce – chociaż jak wiecie, do rankingu Andrzeja Tucholskiego zgłosiłam ostatecznie trzy zupełnie inne miejsca.

Tym razem chciałabym ugryźć temat od zupełnie innej strony.

Bez owijania w bawełnę: jestem uparta. Nie kryję się z tym, możecie nawet o tym przeczytać w moim blogowym powitaniu w zakładce „O mnie”. Jako córka nauczycielki mam tendencje do przemądrzałości, przekonania o poprawności własnego zdania i dydaktycznego tonu nawet w zupełnie luźnej rozmowie. Nie wiem, jak moi przyjaciele to znoszą, ale zasługują z tego tytułu na medal ;)



Żeby przekonać mnie do czegoś, z czym się nie zgadzam, nie wystarczy mieć rację. To byłoby za proste ;) Trzeba jeszcze umieć ją przedstawić, bo inaczej potrafię się zaprzeć jak osioł, za pomocą paru erystycznych argumentów zbić rozmówcę z pantałyku i z dumą gimbusa uznać, że wygrałam kolejną potyczkę. No cóż.

W dzisiejszym wpisie chciałabym wyróżnić blogi, które w taki czy inny sposób zmieniły mój sposób myślenia. Niektóre w sprawach przyziemnych, inne w bardzo ważkich. Ale jest tu jeden wspólny mianownik: na te „zmieniające życie” wpisy na początku zareagowałam alergicznie. Jednak niczym kropli drążącej skałę autorkom udało się sprawić, że w moim światopoglądzie coś się zmieniło. Kategoryczne „nie, nie, nie!!!” zmieniło się najpierw w „A gdyby tak…?”, a potem w konkretne działania. Wiecie, w przypadku takiego uparciucha jak ja to naprawdę nie byle co.

Moje nominacje do Share Week 2017


Zacznijmy lekko. To znaczy najpierw moment powagi: ekologia jest dla mnie bardzo ważna. Od lat wkurzam wszystkich współlokatorów gasząc po nich światła, w moim plecaku prędzej zabraknie parasola niż szmacianej torby na zakupy i tak dalej. Ale istnieją rzeczy, które znajdują się dla mnie w strefie dla ekoświrusów, z którymi jest mi zupełnie nie po drodze. Jest jednak blogerka, która metodycznie i systematycznie opisuje swoje eko-podejście do życia. Swoimi wpisami przesuwa niektóre rzeczy z tej mojej „sfery dla świrów” do szarej strefy przejściowej, aż w końcu do rzeczy normalnie akceptowalnych. Idealnym przykładem będą tu... wielorazowe płatki kosmetyczne. Kiedy zobaczyłam je u Bogusi z Piękno i Minimalizm po raz pierwszy, uznałam to za jedną z głupszych rzeczy jakie świat wymyślił. A teraz sama takich używam i nie wyobrażam sobie powrotu do produkowania takiej góry odpadów, które są po prostu zbędne.

http://pieknoiminimalizm.blogspot.com/


Pozostańmy w temacie ekologii. Wiecie co jest ważne poza śmieciami? Zasoby naturalne. A sposobem na fantastyczne marnotrawienie ich jest… produkcja mięsa. Na obrazowym przykładzie: wyprodukowanie kilograma białka zwierzęcego w porównania do kilograma białka sojowego wymaga 12x większej powierzchni ziemi, 13x więcej paliw kopalnych i 15x więcej wody. Jako osoba, która do niedawna jadła mięso w czterech posiłkach dziennie, codziennie przez sześć dni w tygodniu, mam na swoim sumieniu mnóstwo zmarnowanej w ten sposób wody i wyprodukowanych gazów cieplarnianych. Na ten moment nie wyobrażam sobie przejścia na dietę wegetariańską, ale… coś mi się jednak udało. Udało mi się wygospodarować drugi (poza piątkiem) dzień bezmięsny, a w pozostałe dni jem mięso tylko raz dziennie. Odżywiam się tak już od kilku miesięcy i żyję! A osobą, która sprawiła, że ten czas nie był dla mnie udręką jest oczywiście Marta Dymek z bloga Jadłonomia oraz inni wege blogerzy, którym z tego miejsca serdecznie dziękuję! Tak naprawdę powinnam tu nominować ich wszystkich, a przede wszystkim te blogerki, które pokazały mi, że nawet zadeklarowana mięsotarianka jak ja może zachwycić się odpowiednio przygotowanym tofu czy wegańskim smalcem i wprowadzić u siebie choć kilka jarskich dni.

http://www.jadlonomia.com/



Z tych samych powodów co rok temu (oraz kilku innych) zagłosuję też na Asię Glogazę z bloga Styledigger.com. W zeszłym roku byłam na etapie zachwytu jej podejściem do ubrań i dopiero na koniec uzasadnienia napomknęłam o jej podejściu do... życia, tak po prostu. Dziś znacznie chętniej czytam i inspiruję się tym, że Asia tak pięknie w nosie ma konwenanse i zwyczajnie żyje po swojemu. Jest to podejście, które podzielam i które chciałabym w sobie pielęgnować, a blog Styledigger to idealne ku temu miejsce.

http://styledigger.com/


I na koniec Kasia Czajka, czyli Zwierz Popkulturalny. W shareweekowym wpisie sprzed roku wspomniałam o jedenastu blogach, ale głosy mogłam oddać tylko na trzy i Zwierz znalazł się wówczas w tym gronie niejako „kosztem” między innymi wspomnianej wyżej Asi. W tym roku zamienię dziewczyny miejscami, to jest zagłosuję na Styledigger, a Zwierz dostanie „honorową wzmiankę”, bo nie mogło jej w tym tekście zabraknąć. W bardzo ważnym dla mnie wpisie (do przeczytania tutaj!) napisała tak:
Powiem szczerze, zawsze kiedy widzę komentarz dziewczyn, które radośnie odcinają się od tego krzyku i tupnięcia robi mi się przykro. Nie dlatego, że uważam iż nie mają prawa do swoich poglądów. Raczej dlatego, że nie dostrzegają jak nam wszystkim to szkodzi.
I wiecie co? Ja byłam tą dziewczyną. I zrobiło mi się wtedy tak strasznie, strasznie wstyd, ale kurczę - był to pierwszy kroczek z wielu. Nie powiem, żebym podzielała wszystkie Zwierza poglądy czy nawet gust kulturalny, ale nie o to tu chodzi! Opuszczenie swojej bańki informacyjnej (czy bańki filtrującej– jak zwał, tak zwał) wychodzi mi tylko na dobre. I Wam też wyjdzie.


http://zpopk.pl/


Teraz pytanie do Was, a nawet dwa: czy zdarza się Wam zmieniać zdanie/poglądy pod wpływem blogów? Jeśli tak, to jakich? Polećcie mi je i swoje inne ulubione blogi również, także te urodowe są mile widziane :)

Blogerki (szczególnie te urodowe!), wyzywam Was! Podzielcie się tym kogo czytacie, kto Was edukuje, kto bawi, a kto inspiruje. Linki możecie podrzucić mi nawet w komentarzu, żebym nie przeoczyła wpisów u Was :)

Pozdrawiam ciepło
Ania


Jak wprowadzam do pielęgnacji agresywne kosmetyki? Moja pierwsza pomoc w podrażnieniach.

$
0
0

Potencjalnie agresywne kosmetyki to częsty bohater tekstów na Kosmeologice. Każda z nas zapewne intuicyjnie domyśla się o co może mi chodzić, ale gdybyście chciały konkretniejszej definicji – miałabym z nią duży problem. Zapewne niejedną z nas zdziwiłoby to, że osobiście wliczam do tej grupy między innymi kosmetyki naturalne. Tymczasem najczęściej są one napakowane roślinnymi ekstraktami, które potrafią być silnymi alergenami, a dodatkowo często konserwuje się je wysuszającym i drażniącym alkoholem. Zwierzę się Wam, że rosyjskie kosmetyki uczuliły mnie i podrażniły tyle razy, że już praktycznie zaprzestałam testowania ich.

Inną kategorią będą tu wszelkie -> kwasy, które są jednym z moich ulubionych składników w pielęgnacji. Bez dwóch zdań wliczam też tutaj retinol i jego pochodne, retinoidy. W zależności od rodzaju i stężeń, zarówno kwasy jak i retinoidy mogą powodować złuszczanie naskórka, które wystawia bezbronną skórę na działanie środowiska zewnętrznego. Profesjonalista dobierający nam tę czy inną kurację powinien pouczyć nas o prawidłowej pielęgnacji zaognionej skóry, ale pewnego stopnia podrażnienia czy wysuszenia może nie udać nam się uniknąć.

Jak wspominałam w -> metryczce dotyczącej mojej cery,moja skóra jest wrażliwa. Nie najwrażliwsza na świecie, ale jednak potrafiąca sprawiać sporo problemów. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę ilość aktywnych/agresywnych składników przeze mnie stosowanych ;) Dlatego podrażnienie cery to dla mnie nie pierwszyzna. Ale mam swoje sposoby na to, by zminimalizować jego ryzyko oraz by możliwie najlepiej je przetrwać. Porozmawiajmy więc :)

Dobór kosmetyku

Zacznijmy od doboru samego kosmetyku. Dla mnie, wrażliwca, bardzo ważne jest by w miarę możliwości wybierać produkty z możliwie najkrótszym INCI. Oczywiście czasami jest to niemożliwe, a w sporadycznych przypadkach wręcz błędne (gdy zrezygnujemy z fajnego kosmetyku na rzecz jakiejś totalnej bidy), ale reguła typu „mniej znaczy więcej” potrafi tu wiele pomóc.

Wprowadzenie do codziennej rutyny

Ważny jest czas. Najlepszym momentem na wszelkie eksperymenty jest piątek, po którym większość z nas ma weekend, podczas którego mamy dwa dni na łagodzenie ewentualnych problemów.

W związku z tym w naszym „dniu zero” wykonajmy próbę uczuleniową. Nowym kosmetykiem posmarujmy niedużą powierzchnię w mało widocznym miejscu – pod brodą, za uchem… Będzie ona naszym pierwszym wskaźnikiem czy w kosmetyku nie ma na przykład czegoś, na co mamy silne uczulenie.

Jeśli nic się nie stało, warto znowu poczekać do piątku i tym razem pokryć kosmetykiem obszar twarzy. Jeśli mamy cerę mieszaną/tłustą, to mamy tu trochę szczęścia: nasza tłustsza strefa T jest odporniejsza niż normalne czy wręcz suche policzki i może posłużyć nam jako „następny poziom sprawdzający” ;) To znaczy, jeśli po próbie uczuleniowej wstrzymamy się z wysmarowaniem całej twarzy i kosmetyk wypróbujemy tylko na strefie T. W przypadku cery normalnej/suchej zalecałabym nałożenie kosmetyku na przykład na samą brodę i dalszą obserwację.

Jeśli w dalszym ciągu jest wszystko git, nie ma śladów podrażnienia, to już połowa sukcesu ;) W kolejny piątek smarujemy całą twarz. I obserwujemy. Jeśli nic się nie dzieje, po tygodniu musimy zastanowić się jak szybko chcemy zwiększać częstotliwość stosowania danego kosmetyku w naszym urodowym schemacie. Możemy zacząć od dwóch razy w tygodniu, zwiększając pomału do 2, 3, 4 razy – czyli do stosowania co drugi dzień, a potem jeszcze częściej. To jak sobie ustalimy to nasza sprawa, w której decyzję podejmujemy na własne ryzyko. Nie muszę chyba mówić, że im bardziej wrażliwa jest nasza cera i im silniejszy środek stosujemy, tym wolniejsze tempo polecam :) Aha, no i koniecznie przestrzegamy zaleceń producenta! Jeśli produkt jest do stosowania dwa razy w tygodniu albo wymaga stosowania filtrów, należy tego bezwzględnie przestrzegać.


Ups… jednak podrażnienie. Co teraz?

No niestety, stało się – cera się wkurzyła. Nie wiem jak u Was, ale odkąd przestałam eksperymentować z rosyjską pielęgnacją twarzy to 90% tych podrażnień mam na własne życzenie. Jak widzicie, w proponowanym przeze mnie schemacie od „dnia zero”, w którym wykonujemy próbę uczuleniową do momentu kiedy używamy produktu choćby co drugi dzień, może minąć nawet miesiąc albo i więcej, a mi czasem nie starcza cierpliwości :< Jak się wtedy ratuję?

Po pierwsze, odstawiam podejrzany kosmetyk. A najlepiej wszystkie kosmetyki poza jakimś niezbędnym minimum: u mnie takim resetującym zestawem są -> sprawdzone żele do twarzy i -> sprawdzone toniki. W połączeniu z łagodzącym podrażnienia kremem daje mi to siły na przetrwanie okresu gojenia się. Zamiast toniku może sprawdzić się też znany nam wcześniej (!) hydrolat, a zamiast zwykłego żelu – któraś ze specjalistycznych emulsji typu Cetaphil czy Physiogel.

Po drugie, często nawilżam cerę łagodzącym podrażnienia kremem. Moim absolutnym faworytem jest tu -> krem Latopic, który już nie raz uratował mi tyłek i który niezmiennie polecam. Takim produktem kultowym jest krem Avène, Cicalfate Repair Cream, który u mnie akurat nie sprawdził się jakoś urzekająco, więc przy jakiejś dużej obniżce na dermokosmetyki w Super Pharm skusiłam się na drugi produkt z tej serii: Avène, Cicalfate Post-Acte Skin-Repair Emulsion. Ten produkt przeznaczony jest do kuracji cer podrażnionych właśnie po zabiegach… ale niestety, dla mnie jest za lekki. Dodatkowo w obu produktach Avène szukam tej samej cechy co w Latopicu, czyli choćby lekkiego działania przeciwświądowego– ale niestety bez skutku. Wiem jednak, że Cicalfate ma swoje ogromne grono zagorzałych wielbicieli, więc warto spróbować go choćby w przypadku gdy Latopic nie spełnia naszych oczekiwań.


Po trzecie, idę do apteki (chociaż jako wrażliwiec mam zwykle swoje zapasy w apteczce ;) ). Jeśli jest bardzo źle, łączę leki miejscowe i doustne.

Doustnie w alergiach skórnych stosuje się głównie leki przeciwhistaminowe I generacji, które jednak mogą powodować senność, więc osobiście kupuję po prostu coś z leków II generacji, najczęściej Amertil (cetyryzynę). Małe, niestety średnio opłacalne cenowo opakowania są dostępne do recepty, a jeśli chciałybyście się w takowe wyposażyć na wszelki wypadek, zapytajcie o pomoc farmaceutę albo lekarza :)

W kwestii stosowania miejscowego, mam jeden podstawowy apel: dziewczyny, nie nakładajmy maści sterydowych na twarz :( Ja wiem, że Hydrocort można kupić bez recepty, i że w ulotce piszą, że w ramach absolutnej konieczności można. Ale pamiętajmy, że sterydy stosowane na skórę powodują zaniki, rozstępy, a nawet posterydowe zapalenie skóry czy trądzik posterydowy. Więc umówmy się, że ta absolutna konieczność równa się jesteśmy w afrykańskiej dżungli i jeśli się nie posmarujemy, to zadrapiemy się na śmierć.

W (prawie) każdej innej sytuacji możemy bez recepty kupić w aptece maść/żel z lekiem przeciwhistaminowymtypu Fenistil czy Foxill. A w skrajnych przypadkach idziemy po prostu do lekarza, który może nam przepisać fantastyczny (choć bardzo drogi) preparat z lekiem z zupełnie innej grupy niż sterydy: maść to Protopic, krem to Elidel.Protopic dostałam na najgorsze uczulenie w moim życiu i będę go wychwalać po wsze czasy ;) A sterydy miejscowe mają swoje wskazania, w których korzyści wielokrotnie przewyższają ryzyko i to jest zupełnie inna kwestia.


Malować się czy się nie malować?

Moim zdaniem nie jest to wcale takie łatwe pytanie. Najłatwiej jest odpowiedzieć, że nie – im mniej na skórze tym lepiej, dajmy jej dojść do siebie.

Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że cienka warstewka sprawdzonego hipoalergicznego podkładu stanowi dodatkową barierę oddzielającą skórę od niekorzystnych warunków zewnętrznych, o czym wspominałam w -> tym antycznym już tekście.Jeśli takiego sprawdzonego produktu nie mamy, ideałem wydają się tu być -> produkty mineralne,a kwestii pudrów – te wszystkie sypkie, naturalne, jednoskładnikowe pudry takie jak ryżowy, perłowy, jedwabny i wiele innych. U mnie niedoścignionym ideałem pozostaje maranta trzcinowata <3 #loveforever

Czyli malować się czy nie? Myślę, że najbezpieczniej będzie mi napisać: nie wiem. Ja najbardziej na świecie lubię stosować otulający krem Latopic, po którym nie czuję potrzeby tej dodatkowej ochrony, więc w 99% przypadków nakładam korektor pod oczy i matuję krem regenerujący pudrem, a podkład pomijam, chyba że plamy są wyjątkowo czerwone lub duże. Może mój przykład kogoś zainspiruje ;)

Dałabym głowię, że miałam wspomnieć jeszcze o czymś, ale… za nic nie mogę sobie przypomnieć. W razie czego dokonam edycji tekstu :) Jeśli miałyście do mnie w ostatnim czasie jakieś pytania, zadajcie je teraz tutaj – pomału wracam do normalnej internetowej aktywności ;)

Ściskam!
Ania

PS. W dalszym ciągu proszę Was o wypełnianie mojej ankiety. Głos każdej z Was, która była kiedyś u dermatologa, jest dla mnie bardzo cenny. Jeśli ją gdzieś udostępnicie - dajcie znać, będę miała u Was poważny dług! LINK DO ANKIETY: TUTAJ!

Wydaję moje ciężko niezarobione pieniądze, czyli coś jakby wishlista.

$
0
0

Dziś wpis na luzie ;) Mam nadzieję, że się Wam spodoba, a przy okazji niezmiennie proszę o wypełnianie i udostępnianie mojej ankiety (klik!). 

Za każdą pomoc dziękuję! <3


Kiedy zaczynałam studia, wydawało mi się, że pierwsza pensja po nich to będzie COŚ ;) Planowałam całą ją przehulać, może wydać na designerską torebkę albo wymarzony zegarek od Michaela Korsa. Na szczęście wywietrzało mi to już z głowy i żadnych romantycznych gestów tego typu nie planuję, ale marzy mi się coś innego: spełniać stopniowo takie mniejsze zachcianki, które chodzą mi po głowie nieraz od lat. O ile pieniędzy od rodziców nie miałabym serca wydać na takie rzeczy, o tyle moją własną krwawicę czemu nie? Kto bogatemu zabroni? ;D

Dziś chciałabym Wam pokazać kilka rzeczy, które w tej chwili znajdują się w mojej ścisłej czołówce wymarzonych drobiazgów. Pokażę je Wam w kolejności z grubsza chronologicznej, żebyście zobaczyły jak długo potrafię chodzić koło zakupu, jeśli wydaję się sobie nie dość godna na daną rozpustę ;)

 

1. Krem pod oczy: Mizon, Snail Repair Eye Cream

Data zakochania: wakacje (?) 2013

Ten krem wypatrzyłam wieki temu u Alinki: klik! Skład jest taki, że zapragnęłam go od razu. Od tamtej pory przerobiłam dziesiątki preparatów pod oczy, a jednak to o tym dalej myślę i prędzej czy później na pewno będę chciała skonfrontować moje oczekiwania z rzeczywistością.

Do kupienia: np. na Triny (klik!), ale ogólnie łatwo go znaleźć – uważajcie tylko na podróbki!


2. Myjka: Dermofuture, szczoteczka soniczna do oczyszczania twarzy


Data zakochania: 2014 r.?

Tak naprawdę to na początku zakochałam się nie w tej myjce, tylko oczywiście w modelu Foreo Luna, który szturmem zdobył blogosferę (jak mi się zdaje) w 2014 roku. Już wtedy wiedziałam, że to powinno być coś dla mnie: dokładne oczyszczanie, masaż, wiecie - wszystko co lubię. I jeszcze nie tak dawno temu wymieniłabym tu pewnie Lunę, a nie produkt Dermofuture, ale filmik Czarszki (klik!) przekonał mnie, że jednak dla mnie lepsza będzie ta właśnie wersja. Dermofuture jest większa, ma większą powierzchnię z wypustkami i zamiast „dzióbka” jest bardziej spłaszczona. Ja chcę, żeby moje mycie przebiegało maksymalnie szybko i dlatego rozglądać będę się właśnie za tą. Tylko że za zieloną :D

Do kupienia: wszędzie ;) na przykład tutaj: zielona (klik!),  różowa (klik!)



3. Książka: „Chirurgia plastyczna w Twoich rękach”


Data zakochania: luty 2015 r.

O książce przeczytałam u Azjatyckiego Cukru ponad dwa lata temu w jednym z jej wielu wpisów na temat masażu: klik! Jak wiecie, jestem ogromną fanką tej formy pielęgnacji. Nic dziwnego, że tej książki zapragnęłam od razu i jestem przekonana, że w końcu na pewno ją kupię. A wtedy będzie się działo ;)

Do kupienia: na Azjatyckim Bazarze (klik!) oraz pewnie w azjatyckiej części internetu ;)


4. Krem: Sederma, Retises 0.5% Forte, Regenerujący Krem Przeciwzmarszczkowy


Data zakochania: maj 2016 r.

Pamiętam jak dziś, że o kremie przeczytałam w komentarzu pod tekstem Ziemoliny z bloga Kosmostolog (klik!). O samym kremie możecie poczytać na stronie producenta, a ja podsumuję tylko: zawiera 0,5% retinolu, propionian retinylu 0,22%, roztwór oligopeptydu palmitylu 6%, glukozyd askorbylu 1%, kwas bosweliowy 1%, a nawet glikoproteiny z Oceanu Antarktycznego 1% (cokolwiek to jest ;D). Jeśli czytacie moje teksty na temat pielęgnacji anti-aging (przeciwstarzeniowej) [klik!] to wiecie, że to jest wszystko co kocham. Kremu jeszcze nie miałam, a przed jego zastosowaniem wypadałoby zahartować cerę jego bratem z tej samej serii o mniejszym stężeniu retinolu, ale docelowo ten właśnie kosmetyk chciałabym wprowadzić do swojej pielęgnacji na stałe.

Do kupienia: w aptekach internetowych i stacjonarnych, najtaniej chyba tutaj: (klik!)


5. Makijaż: Annabelle Minerals, Primer PRETTY NEUTRAL


Data zakochania: listopad 2016 r.

Tak naprawdę troszkę kłamię – w listopadzie to ja się dopiero dowiedziałam o istnieniu tego produktu z bloga Kolorowo i Pachnąco (klik!). Dopiero później mój mózg połączył kropki i dotarło do mnie, że skoro podstawowym składnikiem tego pudru/primera jest zielona glinka, to powinien delikatnie gasić różowe tony– a jest to coś, z czym walczę ;) Jak wiecie z opisu mojej cery (klik!),mam na policzkach stale rozszerzone naczynka, które nie spędzają mi snu z powiek, ale jednak istnieją ;P Natomiast przede wszystkim stosuję na twarz mocne kosmetyki, na które reaguję czasem zaczerwienieniem, a czasem wręcz podrażnieniem (w poprzednim poście przeczytacie jak radzę sobie z podrażnieniami skóry!). W każdym razie, zaróżowiona jestem często, a ostatnimi czasy w ogóle nie chce mi się używać podkładu. Taki naturalny, zdrowy i może nawet neutralizujący te różowe tony primer to byłoby coś dla mnie stworzonego. Tak czuję.

Do kupienia: na przykład tutaj (klik!)

*

Tak lista prezentuje się dzisiaj, 27.03 Anno Domini 2017. Znam siebie i wiem, że ja stosunkowo łatwo zapalam się do fajnych składowo kosmetyków, namiętnie dodaję wszelkie zakładki do niezliczonych folderów, bez mała wzdycham do kosmetyków nocami i więdnę z tęsknoty ;) a potem… zapominam. Na horyzoncie pojawia się coś fajniejszego, ciekawszego. Ja się edukuję i odkrywam, że nie wszystko złoto co się świeci. Albo całkiem zmieniam swoje cele, a co za tym idzie – potrzebne do ich realizacji środki. Słowem, bywa różnie. Natomiast za wyjątkiem primera Annabelle, wokół wymienionych tutaj produktów chodzę od roku albo i dłużej (rekordzista – CZTERY lata), więc pewnie marne szanse, żeby coś mi się tutaj odmieniło, dopóki ich nie wypróbuję. I wtedy albo skonsumuję to uczucie, albo… czar pryśnie </3

Jak Wy podchodzicie do zakupów? Co jest na Waszych wishlistach? Jeśli macie takie posty na blogach, koniecznie podeślijcie je w komentarzach :) A jeśli pytałyście o coś pod poprzednimi postami i nie dostałyście odpowiedzi, wklejcie swoje pytania pod tym postem :)

Pozdrowionka!
A.



Peptydy w pielęgnacji cery.

$
0
0

Peptydy w kosmetykach to temat, który chciałam poruszyć już od bardzo dawna. Problem polega na tym, że jest to niesamowicie szybko rozwijająca się dziedzina, a nie mam dostępu do wszystkich źródeł do jakich chciałabym mieć ;) Chcąc napisać tekst w pełni wyczerpujący temat odkładałam go w nieskończoność, aż w końcu dotarło do mnie, że idąc tą drogą – nigdy go nie opublikuję. Dlatego prezentuję Wam ten tekst wiedząc, że po pierwsze jest to tylko wstęp do tego, co chciałabym tu przedstawić, oraz że zapewne lada moment co najmniej część informacji zdezaktualizuje się… Tym niemniej, mam nadzieję, że okaże się dla Was wystarczający. Zapraszam :)

Zacznijmy od wyjaśnienia, czemu peptydy są tak ważną, odrębną grupą aktywnych składników w naszych kosmetykach. Posłużę się tu pewną (niedoskonałą! o czym za chwilę…) analogią.

Wyobraźmy sobie, że chorujemy – na przykład na zapalenie płuc. Jest kilka kroków, które możemy zrobić w celu poprawy naszego stanu zdrowia:

1. Proste zalecenia: leżeć w domu, oszczędzać się, pić dużo wody, wygrzać się.
2. Domowe sposoby: syrop z cebuli, czosnek, imbir, w innych chorobach często zioła.
3. Lekarstwa: na przykład antybiotyki.

Wyżej wymienione sposoby różnią się między sobą między innymi tym, ile wiemy na temat ich skuteczności.

W pierwszej grupie mamy sposoby tak oczywiste, że aż trudno powiedzieć jak działają ;) Każdy Wam powie, że tak trzeba, ale… jak się nad tym zastanowić, w pierwszej chwili czasem ciężko jest wyjaśnić czemu to jest tak dobre i potrzebne. Nie każdy wie, że niewyleżana grypa może skończyć się zapaleniem mięśnia sercowego, albo że w gorączce tracimy tak dużo wody, że możemy doprowadzić się do odwodnienia. Na pozostałe zalecenia tego typu możemy nie znaleźć żadnych twardych uzasadnień, ani tym bardziej badań naukowych, bo udowadnianie „oczywistej oczywistości” w przypadku, gdy owe zalecenia są darmowe i bezpieczne (czytaj: nawet gdyby były przesadzone, to nikomu nie grożą ani powikłaniami, ani zbędnymi wydatkami) nie ma po prostu sensu.

W drugiej grupie mamy często ludowe mądrości, za którymi może, ale nie musi stać naukowe uzasadnienie. Obecnie chyba wszyscy już wiedzą, że cebula i czosnek to tak zwane naturalne antybiotyki, a imbir stymuluje działanie układu odpornościowego. Jest tu tylko kilka problemów: nie wiadomo ile dokładnie tych naturalności trzeba zjadać, żeby faktycznie wywołały określony efekt; często nie wiemy jaka postać jest najlepsza (wywar, odwar, napar, syrop, nalewka…) i tak dalej. Próbuje się to badać, ale badania te są trudne, bo wiele ziół i nie tylko zawiera złożone mieszanki różnych substancji czynnych i analizowanie ich pojedynczo może prowadzić do błędnych wniosków, a analiza wszystkich na raz jest w najlepszym razie ekstremalnie trudna. Jeśli chcecie zobaczyć jak takie dylematy wyglądają w praktyce, zajrzyjcie na przykład do posta Anwen na temat imbirowej wcierki na skórę głowy (klik!) i przeczytajcie dyskusję zaczętą 25 lutego 2017 21:27. Podsumowując: ogólnie wiemy, że różne ekstrakty roślinne mogą działać na określone sposoby, ale ciężko jest tu wymagać konkretów.

Trzecia grupa to leki. Leki są różne, ale w przypadku antybiotyków mówimy o leczeniu przyczynowym. Mamy infekcję bakteryjną i poza leczeniem objawowym, profilaktyką powikłań czy stymulacją odporności, stosujemy lek zabijający bakterie. Dodajmy: lek drobiazgowo przebadany między innymi pod kątem jego farmakokinetyki, czyli sposobu jego uwalniania z danej postaci, wchłaniania w określonym miejscu ciała, dystrybucji po całym organizmie, metabolizmu i wydalania. Wiemy dokładnie co podajemy, w jakiej ilości i formie, oraz przede wszystkim znamy tak zwany „punkt uchwytu” leku, czyli przykładowo określony inaktywowany przez niego enzym albo otwierany przez niego kanał jonowy.


Czym w pielęgnacji skóry są peptydy?


Jeśli ten przydługi fragment jeszcze Was nie uśpił, czas na właściwą analogię. Taką „oczywistą oczywistością” jest dla naszej skóry na przykład przeciętny krem nawilżający. Wiemy, że nawilżona skóra funkcjonuje (i wygląda) lepiej niż skóra odwodniona. Czemu? Aż chciałoby się powiedzieć: „No… po prostu tak jest” ;) A tak poza tym to krem nawilżający wygładzi fine lines,a w przypadku odwodnionej, wiotkiej, czasem wręcz pergaminowatej skóry da efekt błyskawicznego liftingu. Większość z nas miałaby problem ze szczegółowym wyjaśnieniem dlaczego, ale bez wchodzenia w humektanty, okluzję, TEWL i tak dalej – wiemy, że jest to dla naszej skóry dobre.

„Domowe sposoby” to dla naszej cery wszelkie wyciągi roślinne i naturalne oleje. Ogólnie wiemy, że nam służą, ale w konkretach nie wiemy często czy i jak działają. To znaczy, oczywiście, można doczytywać w książkach zielarskich czy na stronie doktora Różańskiego o bardzo konkretnych flawonoidach, garbnikach itp., ale ile jest ich w ekstrakcie? Ile samego ekstraktu w kremie? Ile flawonoidu będzie w słoiczku pół roku po jego otwarciu? Ile z tego przeniknie naskórek? Czemu część z nas pod niebiosa wychwala pielęgnację skóry olejem arganowym czy kokosowym, a u mnie argan nie zrobił nic, a kokos zapchał? W mojej opinii to śliski temat. Każdy naturalny olej czy ekstrakt w moim kosmetyku niezmiernie mnie cieszy, ale traktuję je jako wsparcie dla substancji z grupy trzeciej.

A w trzeciej grupie są wszelkie składniki wycelowane w konkretne szlaki metaboliczne naszej skóry. I ja uważam, że peptydy w kosmetykach to najbliższe, co w pielęgnacji mamy do leków. Mogą w komórkach lub macierzy pozakomórkowej wywołać określone działanie w określonym mechanizmie. Są poddawane badaniom, bo koncerny które je opracowują, muszą przedstawić firmom kosmetycznym jakieś argumenty za tym, aby je zakupiono i wprowadzono do kosmetyków. Oraz, co ciekawe, podobnie jak leki często naśladują istniejące w przyrodzie substancje. Dokładnie tak jak aspiryna (kwas acetylosalicylowy) jest ulepszoną wersją kory białej wierzby, a antybiotyk penicylina – niektórych gatunków grzyba pędzlaka :) Niestety, na tym podobieństwa się kończą.

Czy peptydy leczą skórę?


Po pierwsze, w przypadku leków bada się nie tylko samą substancję, ale i całe zawierające ją preparaty. W przypadku kosmetyków – no, tak nie za bardzo. Najczęściej mamy do czynienia z jakimś śmiesznym badaniem, pod tytułem max. 30 kobiet smaruje się kremem i same oceniają, czy stan skóry się poprawił. W mojej opinii takie badanie jest totalnie bezwartościowe i od dawna już nie patrzę na te słupki i procenty, którymi pokryte są opakowania co drugiego kosmetyku w drogerii. Dodam też, że kiedy szukam informacji o konkretnych składnikach kosmetycznych, to te badania z koncernów również robione są zwykle z ułamkiem drobiazgowego zaangażowania w zobiektywizowanie wyników, tak typowego dla badań farmakologicznych. Mam świadomość, że jest to inna dziedzina i rządzi się ona własnymi prawami, ale z kronikarskiego obowiązku muszę zwrócić na to Waszą uwagę: nie każde badanie przywoływane przez producentów kosmetyków ma wartość. Statystyka i metodologia to klucz do poprawnego interpretowania ich.

Po drugie, z tymi bardziej wyrafinowanymi substancjami w kosmetyce zawsze pojawiają się nieśmiertelne problemy z ich stabilnością i przenikalnością. Oczywiście, po opracowaniu pierwszych generacji peptydów, pracuje się już nad nowszymi, które mają mieć nie tylko lepszą skuteczność, ale i być „łatwiejsze w obsłudze”, ale to wszystko dopiero się rozwija i potrzeba na to czasu.

No okej, ale co właściwie peptydy mają robić, że tak bardzo chcemy ich obecności w naszych kosmetykach?

Kurczę, w sumie to prawie wszystko.



Mechanizm działania peptydów


Jak wiecie albo nie wiecie, różne części naszego organizmu mogą porozumiewać się ze sobą na mnóstwo różnych sposobów. Od impulsów elektrycznych w układzie nerwowym, przez wszelkie przepływy jonów, aż po znane nam wszystkim hormony. Jest jednak grupa przekaźników, które są tu dla nas szczególnie ważne: mówimy o cytokinach.

Cytokiny to małe białka, których nasze komórki używają do kontaktowania się ze sobą. I peptydy w kosmetykach często* mają udawać właśnie ich działanie. Z tego względu na użytek tego posta podzielę peptydy kosmetyczne pod kątem efektu na trzy podstawowe grupy:

  • peptydy zwiększające gęstość skóry (ogromne uogólnienie!)
  • peptydy antyzapalne
  • *peptydy miorelaksacyjne, które nie zawsze udają ludzkie cytokiny, a na przykład działanie botoksu (czyli jadu kiełbasianego) czy jadu żmii.

Chciałabym podkreślić, że to jest taki mój autorski podział, na moje własne potrzeby ;) A koniecznie trzeba mieć na uwadze, że większość peptydów wykazuje działanie mieszane: szczególnie te przeciwzapalne najczęściej w ten czy inny sposób wpływają także na gęstość skóry.

Planuję w odleglejszej przyszłości długi tekst o każdej z grup, ale dziś jest to po prostu fizycznie niemożliwe – muszę poprosić Was o odrobinę cierpliwości :) Ale pokrótce każdą grupę omówię już dziś.

Peptydy pogrubiające skórę


Czy, jak to ja wolę je nazywać – zwiększające jej gęstość.Bez wchodzenia w szczegóły (bo te chciałabym zachować na osobny post), skóra ma złożoną budowę: pod składającym się z pięciu warstw i miriady różnych struktur naskórkiem znajduje się skóra właściwa, a pod nią tkanka podskórna. Skórę właściwą tworzy siateczka włókien kolagenowych, elastynowych i retikulinowych zatopionych w macierzy złożonej także  z glikozaminoglikanów, glikoprotein czy proteoglikanów oraz komórek, w tym produkujących wymienione włókna fibroblastów.

Większość peptydów z tej grupy w ten czy inny sposób ma wspomagać zachodzące w tej warstwie procesy, które naturalnie zwalniają wraz ze starzeniem się. Peptydy mogą pobudzać fibroblasty do podziału (żeby było ich więcej) lub do syntezy włókien skóry właściwej, zwiększać syntezę wspomnianych wyżej proteoglikanów czy GAGów, hamować rozpad istniejących włókien, a nawet stymulować wzrost keratynocytów naskórka. Słowem: wszystko, by skóra była gruba, gęsta i jędrna.

Peptydów mających dawać takie właśnie działania jest wiele i warto szukać ich w składach naszych kremów. Przykłady? Proszę bardzo: Copper tripeptide complex (= Copper tripeptide-1 = GHK-Cu = Iamin), Syn-Coll (= Palmitoyl tripeptide-3/5), Acetyl tetrapeptide-9 (= AcTP1), Acetyl tetrapeptide-11 (= AcTP2), Tripeptide-10 (= Citrulline = Decorin-like tetrapeptide = Decorinyl).

W tej grupie znajdą się także kosmetyki z czynnikami wzrostu, na przykład EGF (rh-Oligopeptide-1), FGF (sh-Polypeptide-11) czy IGF (rh-Oligopeptide-2). Pionierem tej tematyki jest tu bez dwóch zdań Azjatycki Cukier,a ja przyznam bez bicia, że zupełnie nie kojarzę dostępnych u nas kosmetyków z tymi składnikami. W podsumowaniu będzie parę słów o tym, czemu nie jestem nimi aż tak zafascynowana…


Peptydy przeciwzapalne


Kiedy w naszym organizmie trwa stan zapalny, zaczyna się niesamowita gra cytokin. Prozapalne, choć może ze względu na nazwę kojarzą się negatywnie, pełnią tu ważną rolę: to dzięki nim organizm wie, że ma się przed czymś bronić i dokąd skierować armię białych krwinek. Jednak czasami jest tak, że choć nic złego się nie dzieje, cytokin prozapalnych jest wiele i wywołują stan zapalny, który jest nam zupełnie niepotrzebny. Jest to między innymi jeden z mechanizmów leżących u podłoża trądziku (o którym muszę w końcu kiedyś napisać!), a dodatkowo przyczynia się to do starzenia się skóry. Peptydy o działaniu przeciwzapalnym mogą nam tutaj pomóc.

W składach szukajmy: ponownie Copper tripeptide complex (= Copper tripeptide-1 = GHK-Cu = Iamin), ale też Heat shock protein (70) (= Hsp70, częściej pod postacią Artemia extract– wyciąg z larw solowca), Palmitoyl tetrapeptide-7 (= Palmitoyl tetrapeptide-3).

Bardzo ciekawie zapowiadającym się składnikiem jest dwukrotnie już wspomniany kompleks tripeptydu z miedzią, który ma również udowodnione działanie na blizny, bo rozbija agregaty źle zsyntetyzowanego kolagenu. Jeśli nie wiecie o co chodzi, zobaczcie idealną ilustrację z bloga Beatrice The Biologist:



Peptydy miorelaksacyjne


Na koniec zostawiłam sobie moją ulubioną grupę peptydów: peptydy miorelaksacyjne, czyli w wolnym tłumaczeniu: rozluźniające mięśnie. Jak wiecie z mojego tekstu -> o widocznych oznakach starzenia, uważam, że z każdym rodzajem zmarszczek należy walczyć w wycelowany w nie sposób. Na zmarszczki mimiczne ma szansę pomóc relaksujący masaż, ale można też „porazić” mięśnie inną metodą: inwazyjną (jak botoks) lub nieinwazyjną – i tu właśnie z pomocą przychodzą nam peptydy.

W kosmetykach szukamy: acetyl hexapeptide-3 (= acetyl hexapeptide-8 = Argireline), wagleryny (Waglerin-1), Syn-ake® (= Tripeptide-3 = dipeptide diaminobutyroyl benzylamide diacetate), Pentapeptide-18 (= Leuphasyl), Pentapeptide-3 (= Vialox).

Mała uwaga: badania wykazały, że umiarkowane działanie Leuphasylu i mocniejsze działanie argireliny dawały razem dużo mocniejszy efekt, niż stosowane osobno – jeśli macie możliwość wykorzystać tę synergię, to polecam (i zazdraszczam ;D).

No dobra, ten tekst ma już prawie sześć stron. Jeśli dotrwałyście do końca, to naprawdę szczerze podziwiam. Na koniec parę słów ode mnie, o moim prywatnym podejściu do peptydów.


Peptydy w mojej pielęgnacji przeciwstarzeniowej


Ponieważ nie cierpię na żadne przewlekłe stany zapalne skóry, peptydy o działaniu przeciwzapalnym nigdy specjalnie mnie nie interesowały i dopiero na potrzeby tego posta więcej o nich poczytałam. W razie czego pytajcie: nawet jeśli czegoś nie wiem, to postaram się dowiedzieć :)

Jednak moją miłością są zdecydowanie peptydy miorelaksacyjne. Pisałam o tym już wiele razy, między innymi w tekście o mojej aktualnej pielęgnacji twarzy i temat z pewnością będzie się tu przewijał, bo mam wiele pomysłów jak go rozwinąć :)

Na sam koniec zostawiłam peptydy pogrubiające skórę. Nie udało mi się znaleźć badań porównujących je, ale moim zdaniem te same efekty mogą dać nam po prostu stosowane zewnętrznie retinoidy. Oczywiście, mechanizm działania jest inny. Preparaty też inne, bez porównania wręcz: gdzie luksusowemu kremowi z czynnikami wzrostu do drażniącego retinolu, o jego złuszczających pochodnych na receptę nie wspominając! Ale z drugiej strony, z peptydami mamy ten problem, o którym wspomniałam w przydługawym wstępie: kwestie stężeń i przenikalności. Retinoidy są tu jednak o wiele łatwiejsze w kontroli, a szczegółowe stężenia są podawane nie tylko przy lekach, ale też przy sensownych kremach. Więc ja, Ania, osobiście wybieram retinoidy. Oczywiście, dobrym kremem z peptydami nie pogardzę, ale większe zaufanie do skuteczności mam jednak w przypadku konkurencyjnej grupy składników ;) Natomiast zawsze chętnie będę polecać peptydy zwiększające gęstość skóry osobom, które retinoidów nie chcą lub nie mogą używać. Bo totalnie to rozumiem i absolutnie nikogo nie zamierzam na nic nawracać ;) Starałam się ten tekst napisać tak, żeby każda z Was mogła podjąć decyzję samodzielnie.


Więc, co wybierasz Ty? Retinoidy, peptydy, a może zupełnie inne środki prewencji przeciwzmarszczkowej? Z naszych komentarzowych dyskusji wiele się uczę, więc tym bardziej czekam na Wasze opinie. Przy okazji – jak chyba widać, mocno się przy tym tekście narobiłam. Myślę, że byłoby naprawdę MEGA fajnie gdyby jak najwięcej osób dostało tę wiedzę w swoje ręce, więc wyjątkowo proszę o to, żebyście dały temu tekstowi łapkę w górę na Facebooku: klikamy tu!, a potem kciuki w górę ;) Dzięki w imieniu i moim, i potencjalnych przyszłych czytelniczek <3


Wasza Ania



(podwójna) Recenzja: Anwen, maska Kiełki pszenicy i Kakao do włosów wysokoporowatych + Jessicurl, Awe Inspiraling Spray

$
0
0

Wzdychałam, marzyłam i mam. Moja „anwenówka” <3 Sprawdźmy, czy i jak spisała się na moich włosach:

O składzie nie będę się rozwodzić, bo w -> tekście Anwen macie wszystko rozpracowane na tacy. Podsumuję tylko, że maska jest mocno emolientowa, ale i z solidną dawką humektantów („nawilżaczy”): wysoko w składzie są miód, gliceryna i pantenol. Jest to więc idealny skład do włosów suchych oraz zniszczonych, zwłaszcza w połączeniu z regularnym olejowaniem. Moje włosy są mega zadbane i mają obecnie porowatość średnią, ale naturalnie „dążą” do porowatości wysokiej, więc wiele produktów i metod do takich włosów przeznaczonych doskonale się u mnie sprawdza, co za tym idzie - tę maskę chciałam wypróbować najpierw.



Jakie były moje pierwsze wrażenia? Bardzo pozytywne.

Zapach maski jest cudowny. Anwen pisze tak: „Maska do włosów wysokoporowatych pachnie czekoladowo, choć moje testerki często wyczuwały tu np. wanilię a nawet i kokos”; z kolei w komentarzach kilkukrotnie pojawiło się skojarzenie z… wyrobem czekoladopodobnym :D No to ja przebiłam chyba wszystkich. Poza zapachem kakao czuję tu też pomarańczową nutę, przez co maseczka pachnie mi kultowymi wedlowskimi Delicjami! Na Instagramie pokazywałam kiedyś świąteczną piankę Ziai o woni czekolady z pomarańczą (klik!) i to jest właśnie baaardzo podobny aromat. Przynajmniej dla mnie :) Wbrew zapewnieniom Ani, zapach jest w mojej opinii wyraźny i bardzo długo utrzymuje się na moich włosach – co prawda lekko, ale wyczuwalny jest jeszcze w 24 godziny po myciu.

Dodatkowo mamy tu piękne opakowanie, miłą konsystencję i ekstremalną miękkość włosów podczas spłukiwania maseczki.

 Kliknięciem w zdjęcie możecie je powiększyć:
Swoją drogą MEGA dobrze widać tutaj jak zmienia się kolor moich włosów w zależności od oświetlenia. WYDAJE mi się, że najbliższy prawdzie jest kolor na zdjęciu w białej koszulce. Ale w sumie to nie wiem.
A. Pierwsze użycie na niedoproteinowane włosy. B. Pierwsze użycie po doproteinowaniu, dzień 1. C. Następny dzień rano. D. Pół godziny później, po reanimacji skrętu.

No, ale najważniejsze są przecież efekty! A te były… różne ;) Pierwszy dzień: cud, miód i orzeszki. Włosy były poskręcane w takie miękkie, grube pukle– bardzo lubię ten efekt, a ciężko mi go osiągnąć (dominują nieokiełznane fifołki i wicherki połączone z rulonami laleczki z porcelany ;D). 

Problem pojawił się następnego dnia: wszystko mi sflaczało. Ale tak totalnie. Zdjęcia nie zrobiłam, ale bida z nędzą, uwierzcie mi na słowo. Jakieś mizerne podrygi prób skrętu, ale to tyle. Związałam włosy w kitkę i pognałam na zajęcia zadając sobie pytanie: dlaczego?

W dniu dotarcia przesyłki moje włosy były ekstremalnie niedoproteinowane. Jak wiecie, te kudły bez protein nie istnieją. Najchętniej stosowałabym je co mycie, bo zawsze mogę liczyć po nich na piękny, sprężysty skręt, ale nigdy dotąd nie nieprzeproteinowałam włosów i nie chciałabym by się to zmieniło ;) Ale gdy mam mniej czasu, to zamiast maski używam odżywki i tak się składa, że chwilowo w zapasach nie mam żadnej proteinowej: całe moje zbiory pokazywałam w poście z aktualną pielęgnacją włosów. Więc po kilku myciach z samymi emolientami/humektantami, na wygłodniałe protein włosy nałożyłam… więcej emolientów i humektantów ;) #brawoja


W weekend doproteinowałam włosy moją najukochańszą na świecie maską Dr. Santé z olejem arganowym i keratyną (plus metoda wcierania) i ponowiłam eksperymenty. Włosów nie odżywiałam przed myciem, tylko umyłam całe szamponem Biovax Opuntia Oil & Mango, potem maska Anwen Kiełki pszenicy i Kakao na pół godziny, a na sam koniec odżywka b/s Ziaja Codzienna Pielęgnacja, ooociupinka żelu do włosów Balea MEN Ultra Strong i marakujowy Biosilk na końcówki. Wyschły same, poszłam spać, a rano zrobiłam fotkę.

Efekt widzimy na zdjęciu w białym T-shircie: włosy wiją się aż miło i mam wrażenie, że wręcz widać jak miękkie są w dotyku. Na drugi dzień (fotka w błętkitnym swetrze) jak właściwie zawsze trochę gorzej, ale jednak moim zdaniem bez tragedii: dolne partie dalej się kręcą, tylko górne partie odmówiły trochę posłuszeństwa. Tym razem miałam czas na ich reanimację i tu wkracza drugi bohater dzisiejszego wpisu: spray reanimujący skręt Jessicurl, Awe Inspiraling Spray, którego wieeelką odlewkę dostałam od Kasi na Fali :)

Zerknijmy więc na fotkę w zielonym topie. Uważam, że efekt widać jak na dłoni, bo włosy skręciły się wręcz bardziej niż na świeżo po myciu. Sprayu, w przeciwieństwie do anwenówki, używam już od dłuższego czasu i przez ten okres wiele razy usłyszałam, że „dwudniowe” włosy wyglądały u mnie jeszcze lepiej niż „jednodniowe” :) Zatem o jego skuteczności nie muszę chyba pisać nic więcej, zwłaszcza że tak samo dobrze współpracował mi on z każdym posiadanym przeze mnie kosmetykiem. Jestem nim całkowicie zauroczona.

Spray pachnie dla mnie głównie lawendą, może z obiecaną cytrusową nutą w tle. Skład jest krótki i śliczny:

Aqua (Water), Glycerin,Magnesium Sulfate,Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Juice Powder,Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil,Lavandula Officinalis (Lavender) Flower Oil, Citrus Sinensis (Sweet Orange) Peel Oil Expressed, Citrus Paradisi (Grapefruit) Peel Oil,Diazolidinyl Urea, Iodopropynyl Butylcarbamate, *Limonene,* Linalool

Nawilżająca gliceryna, siarczan magnezu o nieznanej mi dokładnie funkcji (ale nieszkodliwy! :D), aloes, olej jojoba,olejki eteryczne,brzydki konserwant i drugi niebrzydki. Jedyne, co tu jest na maksa brzydkie to cena: osiem uncji (czyli mniej niż 250 ml) sprayu kosztuje 15 funtów/16 euro. Tak się nie będziemy bawić. Pracuję już nad ukręceniem własnej wersji i jak wreszcie ustrzelę proporcje, to na pewno zamieszczę tutaj nowy wpis DIY :)


Podsumujmy więc:


Czy anwenówka do włosów wysokoporowatych to moja ulubiona maska? Zdecydowanie nie. Przy takich wymuskanych i wychuchanych włosach jak moje, nie pokazuje pełni swojego regenerującego potencjału, a z powodu braku protein (które na bardzo zniszczonych włosach dają często efekt szopy, a które moje kudły piją na śniadanie, obiad i kolację) nie przyczynia się do podkreślania ich skrętu aż tak jak lubię najbardziej. Skręt jest lekko podrasowany, nie osłabia go (porównajcie sobie ze zdjęciem po miodowaniu włosów i kompresie z Biovaxa Bambus & Olej Avocado: klik!), ale nie przebija efektu WOW po masce Dr. Santé (klik!). Jednak co keratyna, to keratyna ;) Czy jest to moja ulubiona nieproteinowa maska? Na ten moment na pewno. Pokonała Biovaxa Naturalne Oleje, którym zachwycam się bodajże od czasów sprzed założenia bloga (prawie trzy lata…), a Bambus to w ogóle nie ma do niej startu (bo moje włosy jednak ciutkę bardziej lubią tego olejowego). W zapasach czeka nieotwarty Biovax Opuntia Oil & Mango, ale dopóki nie uszczuplę trochę zapasów nieotwarty pozostanie ;)

No, ale podkreślmy, że nie do końca jestem w grupie docelowej tej maseczki. Myślę, że na naprawdę suchych włosach to może być prawdziwy hit i w Wielkanoc zrobię wszystko, by namówić moją mamę na testy. W razie czego opiszę efekty na moim fanpage’u (klik!).

Czy Awe Inspiraling Spray od Jessicurl to mój ulubiony sposób reanimacji skrętu? Po stokroć tak. O raju. Woda, mgiełki z drogerii czy robione własnoręcznie to jest przy tym nic. Jestem w nim totalnie zakochana i gdyby nie nokatująca dla mnie cena, zrobiłabym sobie parę opakowań zapasu. To jest ten typ produktu, kiedy wydaje nam się, że po prostu  n i e  m a   o p c j i   żeby coś go przebiło. Sto serc. Nie tylko dla sprayu, ale i dla Kasi, bo gdyby nie ona to ani bym o marce nie usłyszała, ani (tym bardziej!) nie kupiła w ciemno „psikacza” za szesnaście ojro. Plas sziping. Także Kasiu… Ty wiesz co ;) <3

Jak zawsze, trzy strony lania wody, no ale wiecie – recenzja jest podwójna, to i ja folguję sobie podwójnie. Ale pomyślałam, że potrzeba recenzji masek Anwen jest teraz ogromna, a póki co nie znalazłam jeszcze takiej pisanej przez kogoś o włosach podobnych do moich. Kasine fale są wypieszczone, ale lubią prawie dokładnie zawsze to, czego moje nie i na odwrót ;) Więc jeszcze raz odsyłam do tekstu o tym, jakie są moje włosy i jeśli czytają mnie moje Włosowe Siostry, to dajcie znać czy recenzja okazała się przydatna. Nie tylko maski, ale i sprayu, bo u mnie temat porannej reanimacji skrętu dotąd trochę kwiczał, no a teraz… usłyszenie włosowego komplementu dwa dni po myciu dalej wprawia mnie w osłupienie ;)

Buziaki, dziewczyny!
Ania

Top 5 łagodnych myjadeł do ciała o suchej, wrażliwej skórze.

$
0
0

Żele pod prysznic, emulsje, olejki myjące, mydła a nawet specjalne balsamy – w naszych łazienkach stoi czasem pół drogerii ;) O ile nie mamy jakichś konkretnych preferencji, przy zakupie żeli pod prysznic kierujemy się najczęściej zapachem, dostępnością czy ceną. Bardzo tego zazdroszczę wszystkim, którzy problemów z suchą skórą ciała nie mają :) Moja niestety jest zupełnie inna: trzyma nawilżenie tylko pielęgnowana bardzo konkretnie dobranymi kosmetykami, łącznie z dobrym balsamem co KAŻDĄ kąpiel. Podstawę stanowi dla mnie łagodne myjadło do ciała, które w porównaniu do kolorowych, perfumowanych żeli nie wysusza, a czasem wręcz wstępnie pielęgnuje. Oto mój subiektywny przegląd tego rodzaju kosmetyków :)

Babydream, Kopf-bis-Fuß waschgel
(żel do mycia „od stóp do głów”)




Moje stałe czytelniczki pewnie już po przeczytaniu tytułu dzisiejszego tekstu wiedziały, że będę o nim mówić. To kosmetyk, który mnie nie zawodzi: zawsze mam go w łazience, jest jednym z moich ulubionych żeli do twarzy, żelem pod prysznic, szamponem, także do pędzli. Tu znajdziecie wszystkie moje posty, w których występował: klik!

Dostępność: wyłącznie drogerie Rossmann

Cena regularna: ok. 13 zł/500 ml

Skład:
Aqua, Cocamidopropyl Betaine,Lauryl Glucoside, Glyceryl Caprylate, Coco-Glucoside, Glyceryl Oleate, Panthenol,Sodium Coco-Glucoside Tartrate, Sodium Hydroxide, Lactic Acid, p-Anisic Acid, Sodium Lactate, Triticum Vulgare Germ Extract,Chamomilla Recutita Flower Extract, Parfum.

Minusy? Zawiera wyciąg z rumianku– dla wielu osób to silny alergen. Jego głównym detergentem jest łagodna Cocamidopropyl Betaine, którą wiele osób podejrzewa o właściwości drażniące. No i ogólnie, jest to łagodny żel, ale jednak po prostu żel: wielkich właściwości pielęgnacyjnych się po nim nie spodziewajmy ;)

Babydream für Mama, Wohlfühl-Bad
(płyn do kąpieli dla mamy)


O tym płynie do kąpieli dowiedziałam się z blogów włosomaniaczek, gdzie lata temu polecano go jako alternatywę dla łagodnego szamponu. U mnie zaliczył w tym względzie spektakularną porażkę powodując potworny przetłuszcz ;) Ale dokładnie tak jak beznadziejny był do moich włosów, tak cudowny był do ciała! To kremowa śmietanka o intensywnym zapachu kojarzącym mi się z mocno aromatyzowaną czekoladą (jak na przykład Goplana). Od dłuższego czasu chcę do niego wrócić, ale jakoś ciągle nam nie po drodze ;)

Dostępność: wyłącznie drogerie Rossmann

Cena regularna: ok. 14 zł/500 ml

Skład:
Aqua, Sorbitol,Glycine Soja (Soybean) Oil, Cocamidopropyl Betaine,Sodium Cocoamphoacetate, Glycerin,Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil,Lactose,Whey Protein Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil,Cocamidopropyl Hydroxysultaine, Xanthan Gum, Levulinic Acid, p-Anisic Acid, Tocopherol, Sodium Levulinate, Sodium Chloride, Citric Acid, Parfum.

Co jest bardzo godne uwagi to fakt, że nawilżający sorbitoloraz olej sojowy są w składzie przed detergentem – to naprawdę nie taka częsta sprawa! Oczywiście niesie to za sobą prawie zerowe pienienie się produktu, a wiem, że niektórym to przeszkadza. Tu również mamy betainę kokamidopropylową, którą ja lubię bardzo, ale na której obecność uczulam te z Was, które za nią nie przepadają.

Oillan Active, Bioaktywna emulsja do mycia i kąpieli


To mój najnowszy łup ze spotkania blogerek, na którym byłam w ubiegłą niedzielę. W składzie zakochałam się jeszcze zanim przedstawicielka marki (pozdrawiam, Adrianno!) skończyła swoją prelekcję. Emulsja jest gęstsza od płynu do kąpieli dla mam Babydream i kompletnie pozbawiona zapachu, ale to ten sam typ „otulającego” olejami myjadła. Cudo.

Dostępność: Super Pharm, apteki i in.

Cena regularna: ok. 15 zł/250 ml

Skład:
Aqua, Persea Gratissima Oil, Glycereth-7 Caprylate/Caprate, Glycerin, Cetyl Alcohol, Cetearyl Alcohol, Polyglyceryl-4 Caprate, Palmitic Acid, Sodium Cocoamphoacetate, Disodium Laureth Sulfosuccinate, Stearic Acid, Butyrospermum Parkii Butter, Adansonia Digitata Seed Oil, Oenothera Biennis Oil, Perilla Ocymoides Seed Oil,Tocopheryl Acetate,Palm Kernel Glycerides, Squalane, Behenyl Alcohol, Xanthan Gum, Argania Spinosa Kernel Oil, Glyceryl Stearate, Lecithin, Lauryl Alcohol, Myristyl Alcohol, Ceramide NP, Glyceryl Caprylate, Citric Acid, Parfum.

Jak widać, tu detergenty są jeszcze niżej – poprzedza je m. in. olej z awokado i nawilżająca glicerynaoraz inne emolienty. To myjadło bez Cocamidopropyl betaine! Za to z licznymi dobrociami: olejami, witaminą E,skwalanem, lecytyną, ceramidami… Na bogato. Moim zdaniem wyjątkowo dobry dla atopików (plus za skwalan i ceramidy oraz formę emulsji i brak potencjalnie uczulających wyciągów roślinnych).

Vianek, żele pod prysznic
(łagodzący, kojący, nawilżający, odżywczy, ujędrniający, orzeźwiająco-energetyzujący)


Żadnego z tych żeli jeszcze nie miałam, ale to tylko kolejny z moich „braków” do nadrobienia. Jednak dla mnie całokształt tej marki i piękne składy żeli to obietnica świetnych efektów. Prawie każdy z tych żeli opiera się na dwóch łagodnych detergentach (w tym CB) oraz glicerynie, której po piętach depczą oleje, ekstrakty i inne przyjemne składniki. Aż miło popatrzeć! :)

Dostępność: drogerie z ofertą Sylveco itp. (na przykład sieć Natura), apteki, sklepy zielarskie i in.

Cena regularna: ok. 22 zł/300 ml

Skład (na przykładzie żelu ujędrniającego):
Aqua, Lauryl Glucoside,Cocamidopropyl Betaine,Urea,Coco- Glucoside,Glycerin,Prunus Speciosa Flower Extract, Panthenol, Lactic Acid, Cyamopsis Tetragonoloba Gum, Sodium Benzoate, Cinnamomum Zeylanicum Bark Oil, Parfum.

Akurat w tej wersji mojego ukochanego mocznika jest tak dużo, że nawet więcej niż gliceryny <3 Wybitnych alergików ostrzegam przed olejkiem cynamonowym! Ale bez obaw, w innych żelach Vianka go nie ma i wersja łagodząca czy nawilżająca nie powinna Wam zrobić krzywdy :)

Seni Care, krem myjący 3w1


Ten produkt wypatrzyłam wczoraj zupełnym przypadkiem w hipermarkecie. Temat dzisiejszego tekstu chodził mi już po głowie, więc wpasował się w niego idealnie :) W tym przypadku adnotacja „3 w 1” ma oznaczać: oczyszcza, pielęgnuje, chroni. Już patrząc na skład ciężko się nie zgodzić! Bardzo wysoko w składzie mocznik i gliceryna, dalej wyciąg z lnu, alantoina i… właściwie brak typowego detergentu w składzie. Ewenement :)

Dostępność: hipermarkety  (ja kupiłam w Auchan w gdyńskiej Rivierze), apteki i in.

Cena regularna: ok. 25 zł/1000 ml

Skład:
Aqua, Cetearyl Isononanoate, Isohexadecane, Urea, Glycerin,Glyceryl Stearate Citrate, Linum Usitatissimum (Linseed) Extract, Cetearyl Alcohol, Allantoin, Propylparaben, Methylparaben, Parfum, Sodium Polyacrylate, Citronellyl Methylcrotonate, Xanthan Gum, Lactic Acid,2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol

***

Akurat zdenkowałam mój żel Babydream, więc postanowiłam zrobić mały odwyk i nie kupować go, by nie mnożyć stojących w łazience myjadeł w nieskończoność. Na razie zostaję przy emulsji Oillan, a następny w kolejce będzie albo płyn do kąpieli BfM, albo krem myjący Seni Care. A może to Wy zechcecie podpowiedzieć mi którym z nich zająć się najpierw? :)

PS. Przypominam Wam, że ciągle zbieram odpowiedzi do mojej ankiety! Byłyście kiedyś u dermatologa? Wypełnijcie! A jeśli lubicie mój blog, podeślijcie ją komuś lub udostępnijcie :) Ankieta jest TUTAJ!


Z góry dzięki,
Ania

TAG: 40 pytań kosmetycznych.

$
0
0



Ten „tag” jest zdecydowanie starszy niż mój blog! Jakimś cudem nigdy go u siebie nie przeprowadziłam, a ostatnimi czasy przypomniał mi się, bo zaczął znowu przewijać się gdzieś na śledzonych przeze mnie stronach ;) Jeśli jesteście ciekawe jak odpowiem na 40 kosmetycznych pytań – zapraszam :)


1. Ile razy dziennie myjesz swoją twarz?

Raz, wieczorem. Rano tylko dokładnie przecieram ją płynem micelarnym i to przy mojej cerze w zupełności wystarcza.

2. Jaki masz typ cery?

Opisałam go bardzo dokładnie w tekście „Moja cera: stan aktualny i cele do osiągnięcia”, więc tu napiszę tylko krótko: mieszaną w stronę tłustej, łatwo zanieczyszczającą się, wrażliwą, zadbaną, młodą.

3. Co jest obecnie Twoim ulubionym produktem do mycia twarzy?

W kółko używam właściwie wyłącznie pięciu myjadeł wymienionych w tekście o -> najlepszych żelach do mycia twarzy. Aktualnie mam setne już chyba opakowanie żelu micelarnego BeBeauty z Biedronki ;)

4. Czy używasz peelingów do twarzy?

Oczywiście! Przeważnie dwa razy w tygodniu.

5. Jaka to marka?

Najczęściej są to -> peelingi enzymatyczne, najchętniej mój ulubiony Enzym Peeling Balea, peeling Ziaja Ulga lub savon noir (czarne mydło). Sporadycznie mam ochotę poczuć trochę drobinek i wtedy sięgam po wygładzający peeling Sylveco.
 
Wszystkie fotki pochodzą z mojego IG: @b.anna.maria

6. Jakiego kremu do twarzy używasz?

Obecnie na dzień używam po prostu kremu z wysokim filtrem przeciwsłonecznym, a na noc: w strefie T używam kremu do skóry trądzikowej Cera+ Solutions, a na policzki kremu Vis Plantis, Reti Vital Care na noc.

7. Czy masz piegi?

Nie, ale chciałabym mieć, bo są moim zdaniem piękne.

8. Używasz kremu pod oczy?

Tak, a właściwie to nawilżająco-wygładzającego żelu Natura Estonica BIO.

9. Miałaś kiedyś problem z trądzikiem?

Nie. Miałam problemy z wypryskami, gulami, szarą, nierówną cerą – jak najbardziej. Ale nie był to typowy trądzik.

10. Używałaś kiedyś tabletek przeciw trądzikowych?

Ha! Ha! Ha! Nie.

11. Jakiego podkładu używasz?

Obecnie żadnego, a od wielkiego dzwonu albo mineralnego (Annabelle Minerals matujący, Natural Fairest) albo kremu BB.

Chcecie zobaczyć kocią maseczkę w akcji? Zajrzyjcie tutaj i dajcie znać jak wrażenia ;)

12. Co z korektorem?

Codziennie używam Liquid Camouflage od Catrice :) Bardzo go lubię, to moje drugie opakowanie.

13. W jakiej tonacji jest Twoja skóra twarzy?

Chłodnawy, bardzo jasny beż. Ale mam żółtawą skórę na szyi i na przykład żółtawy w kolorze krem Skin79 Super+ Beblesh Balm BB Triple Functions Orange nie odcina mi się.

14. Co sądzisz o sztucznych rzęsach?

Na kimś podobają mi się bardzo, sama nigdy nie miałam ich na sobie.

15. Czy wiesz, że maskary powinno się zmieniać co 3 m-ce?

Tak i kiedyś nawet pilnie tego przestrzegałam, ale teraz patrzę przede wszystkim na stan maskary. Jeśli wyschnie po miesiącu to idzie do kosza, a jeśli wytrzymuje dłużej to wymieniam ją nawet i co pół roku :)

16. Jakiej maskary teraz używasz?

Maybelline Lash Sensational i to jeden z niewielu tuszy, które kupiłam więcej niż raz – naprawdę go lubię! Ale co jakiś czas ją zdradzam i testuję nieznane mi produkty ;)

17. Sephora czy MAC?

Oba/żadne. W każdym z nich są owiane legendą perełki, ale nigdy nie używałam ani jednych, ani drugich kosmetyków.

18. Masz kartę pro do MAC?

Jak pewnie łatwo się domyślić – nie :)

19. Jakich narzędzi używasz do aplikowania makijażu?

Praktycznie wyłącznie pędzli. Drogich, tanich, różnie – wciąż dopracowuję mój zbiorek znajdując zastosowanie dla tych niezbyt trafionych, dokupując lepsze, pozbywając się bubli.

Dwa najtańsze pędzle z mojej kolekcji to te Ebelin z DM :)

 
20. Używasz bazy pod cienie?

Sporadycznie, tylko kiedy robię „full glam” makijaż na wesele czy całonocną imprezę. Dzienny makijaż buduję wokół super trwałych cieni w kremie, co bardzo oszczędza czas :)

21. Używasz bazy pod makijaż?

Nie. Mam taką pod minerały, ale chyba ani razu jej nie użyłam ;D

22. Ulubiony kolor cienia do powiek?

W dziennym ciężko byłoby mi się zdecydować, ale dla maksimum efektu sięgam po numer 205 „Golden Rose” z serii Kobo o nazwie Fashion Eye Shadow. Kliknijcie tu i zobaczcie jak cudownie wygląda ten duochrome! <3

23. Kredka do oczu, czy eyeliner w płynie?

Zdecydowanie eyeliner w płynie. Czasem użyję jakiejś kredki, ale naprawdę rzadko.

24. Jak często dźgnęłaś się w oko kredką ?

Kiedy dopiero zaczynałam się malować (już na studiach) pewnie nie raz, ale szczerze mówiąc nie pamiętam tego ;)

25. Co sądzisz o pigmentach/sypkich cieniach?

Bardzo lubię, ale zauważyłam, że ze względu na pewną upierdliwość/czasochłonność w nakładaniu bardzo rzadko po nie sięgam. Więc już nie dokupuję nowych.

26. Używasz kosmetyków mineralnych?

Oj, już od baaardzo dawna :) Drogeryjne fluidy są u mnie równie rzadkie jak jednorożce. Ale za to prawie nie stosuję innych kosmetyków mineralnych – mam dwa cienie Bare Minerals i to mi wystarcza!

Moja miłość <3

  27. Ulubiona szminka?

O całej mojej kolekcji szminek (klik!) pisałam w grudniu, a jeśli chodzi o faworytów... to będę nudna: klasyczna czerwień i coś „uścianego” na co dzień :) Czyli u mnie Bourjois, Rouge Edition Velvet w odcieniu 01 Personne ne rouge! oraz (wycofana już) Essence „I love nudes” w odcieniu 05 cool nude.

28. Ulubiony błyszczyk?

Prawie ich nie stosuję, ale mam taki jeden, którego używam od kilku lat i w którym naprawdę świetnie się czuję. To kosmetyk Avon, a dokładnie wycofany już „potrójny” błyszczyk z serii Onyx Lustre. Moja wersja, czyli odcień Wine Lustre kiedyś wyglądał tak (klik!), ale obecnie cieszy oko wyłącznie po nałożeniu ;)

29. Ulubiony róż?

Nie używam. Mam na policzkach trochę rozszerzonych naczynek, których nie kryję podkładem/korektorem i dlatego unikam stosowania różu.

30. Kupujesz kosmetyki na E bay/Allegro?

W bardzo odległej przeszłości zdarzyło mi się zamawiać na Allegro włosomaniacze perełki typu maski Gloria, Bioetika, Serical. Ale obecnie jest tyle internetowych drogerii, którym ufam bardziej, że serwisy aukcyjne poszły w tym względzie w odstawkę.

31. Lubisz kosmetyki z drogerii?

Bardzo lubię, szczególnie kolorówkę i szeroko pojętą pielęgnację ciała. Ale do włosów i twarzy też umiem znaleźć coś dla siebie.

32. Czy kupujesz swoje kosmetyki od ulicznych sprzedawców lub na bazarach?

Nigdy mi się zdarzyło i raczej nie planuję ;)

33. Czy chciałabyś chodzić na lekcje wizażu?

Chciałabym kiedyś podyplomowo skończyć kosmetologię, gdzie trochę takich lekcji na pewno bym odbył. Ale na moje obecne potrzeby wiem i umiem wszystko, co mnie interesuje.

34. Czy zdarza Ci się niezdarnie nakładać makijaż?

Wszystko poza kreskami umiem zrobić w błyskawicznym tempie. Niestety, z tymi ostatnimi wciąż się męczę. Praktycznie codziennie maluję na obojgu oczu piękne, wyraziste kreski z jaskółkami, a potem orientuję się... że na każdym oku wywinęłam je troszkę inaczej :D Wciąż pracuję nad wyeliminowaniem tego błędu.

35. Zbrodnia w makijażu, której nie możesz przeżyć?

Ogólnie uważam, że każdy powinien malować się jak chce i jak mu sprawia przyjemność. Natomiast w oko rzuciła mi się jedna rzecz, która nie jest chyba robiona z rozmysłem, a przypadkowo: duża, nieroztarta plama pudru brązującego – dodatkowo często w dziwnym miejscu niedającym efektu ani opalenia, ani wykonturowania twarzy.

Mój żelazny zestaw do ulubionego makijażu oczu: neutralnego z kolorowym odpicowaniem ;)


36. Lubisz kolorowe makijaże?

Oglądać uwielbiam! A na sobie najchętniej noszę makijaż w neutralach z kolorowym akcentem.

37. Która gwiazda wg Ciebie ma zawsze świetny makijaż?

Ciężko wybrać, ale chyba postawiłabym na celebrytki w rodzaju Kim Kardashian czy Kylie Jenner. Abstrahując od tego co sobą reprezentują i czy ten makijaż jest w moim guście czy nie, moim zdaniem ich wizażyści odwalają kawał naprawdę dobrej roboty.

38. Jeśli miałabyś wyjść z domu używając tylko jednego produktu, co by to było?

Puder transparentny. A zaraz po nim jakiś barwiony żel do brwi ;)

39. Czy wychodzisz z domu, bez makijażu?

Bez problemu. Lubię nosić makijaż, ale jak trzeba szybko wyskoczyć na targ, do apteki czy coś to po prostu idę. Chociaż najczęściej jednak zmatuję buzię i przeczeszę brwi tak jak piszę w punkcie 38. :)

40. Czy sądzisz, że wyglądasz dobrze bez makijażu?

Nie tak dobrze jak w, ale akceptowalnie :D Szczególnie, jeśli założę do tego okulary, które „ubierają” trochę twarz i nadają jej wyrazu. Natomiast na co dzień wybieram soczewki kontaktowe i makijaż ;)

Do zabawy nominuję Kasię na Fali, Paulinę z bloga PaulinaWeiher.pl i Cienistość.pl, Basię z Basia-Blog i Bogusię z bloga Piękno i Minimalizm. Każda z nich publikuje TAGi wyjątkowo rzadko, ale w przypadku co niektórych pytań jestem baaardzo ciekawa ich odpowiedzi. Oczywiście zachęcam do zabawy każdego, kto ma akurat wenę by wypełnić ten kwestionariusz ;)

Czekam też na Wasze pytania niezwiązane z postem, jeśli takie macie.

Ściskam!
Ania

Włosowy kwartalnik: piętnaście miesięcy od dnia zero ;)

$
0
0



Zastanawiałam się czy moich postępów w zapuszczaniu nie publikować rzadziej – przykładowo co pół roku. Ale jednak w tym czasie kończę, kupuję i zaczynam tyle kosmetyków, metod i różnych trików, że te posty miałyby pewnie z pięć stron długości ;) Zapraszam więc na kolejne, piąte już podsumowanie z kolejnych trzech miesięcy zapuszczania włosów. Od stycznia zeszłego roku naprawdę się zmieniły :)

Tradycyjnie będę posługiwała się formułą wzorowaną na moim -> kompendium zapuszczania włosów, więc jeśli jeszcze go nie znasz – zajrzyj koniecznie :) Inne wpisy (kwartalniki i nie tylko) znajdziesz klikając w kolumnie po prawej tag „zapuszczanie włosów”.

Fryzjer i fryzura


W ostatnim podsumowaniu zapowiadałam, że w okolicach Wielkanocy wybiorę się do fryzjera na podcięcie końcówek. Niestety, totalnie tego nie dopilnowałam, więc temat załatwię pewnie dopiero w czerwcu/lipcu, bo wcześniej nie uda mi się spędzić w rodzinnym mieście więcej niż krótkiego weekendu. Tak więc włosy rosną i rosną, a podcinanie może zaczekać :) W tym czasie staram się przynajmniej co drugi dzień upiąć jakoś włosy,żeby chronić ich końcówki przed ciągłym przygniataniem ramiączkiem torebki czy plecaka i innymi tego typu urazami. Pomału przymierzam się też do tematu wybrania najlepszej dla moich włosów fryzury do spania, bo pojawia się już problem przygniatania ich gdy leżę w łóżku. Za tym to naprawdę nie tęskniłam ;P



Suplementacja


Dzień w dzień zjadam na śniadanie michę owsianki z łyżką siemienia lnianego i orzechem brazylijskim, co stanowi podstawę mojej włosowej suplementacji :) Dodatkowo z powodów oczywiście niewłosowych biorę codziennie witaminę D oraz koktajl antyoksydantów Olimp Anti-Ox Power Blend. Pisząc poprzedni kwartalnik brałam wersjęGold Vita-Min, czyli połączoną z witaminami oraz mikro- i makroelementami, ale teraz kupuję już tę wersję okrojoną. Włosy oczywiście dalej rosną jak szalone :)



Wcierki


Próbowałam i próbowałam, ale z Odżywką przeciw wypadaniu włosów Radical MED nie umiałam się polubić. Po użyciu jej zawsze miałam jakieś niezbyt fajne odczucia: a to swędzenie, a to uczucie „obklejenia” skóry głowy… Typ i nasilenie tych wrażeń było bardzo różne, więc tak naprawdę nie wiem czy to wcierka była ich przyczyną, bo nie udało mi się zaobserwować ścisłego związku, a na dalsze eksperymenty dawno straciłam zapał.

Z tego powodu przez większość ostatniego kwartału prawie nic nie wcierałam, ale w końcu najnowsza akcja na blogu Anwen mnie zmobilizowała. Wypełniając przygotowany przez nią grafik bez mała czułam na sobie oskarżycielskie spojrzenie rubryki „wcierka” – u mnie pustej niczym moja dusza :P Więc otworzyłam w końcu kupione chyba ponad miesiąc? temu Mleczko wzmacniające przeciw wypadaniu włosów z nowej linii Vis Plantis pod nazwą Basil Element. Na powitanie cena tej serii w Hebe była śmieszna, ale mając mnóstwo innych kosmetyków chwyciłam tylko jego.  Na razie użyłam mleczka dwa razy i komfort użytkowania jest bez zarzutu, a o działaniu pogadamy za parę miesięcy ;)



Skóra głowy



Co nowego? Szampon Biovax Opuntia Oil & Mango oraz pewne cudeńko Ziaja ;) Oraz inna zmiana, która zaszła po prostu w mojej głowie: przestałam biczować się za to, że masażer do skóry głowy poszedł w kąt, a ja zaniedbałam tę formę wspomagania wzrostu włosów. Po pierwsze, rujnuje mi loki i tyle. Wolę mieć fajnie wyglądające włosy, nawet jeśli będą rosły ciut wolniej ;) A po drugie, to chyba (obok nieudanych podejść do Radicala) główna przyczyna mojego zaniedbania wcierek w ostatnich miesiącach. Po prostu na myśl, że mam iść coś wcierać w skalp i potem jeszcze go masować jest w jakiś sposób o wiele bardziej zniechęcająca niż perspektywa samego wcierania. Więc odpuściłam. I już, a jednak dalej rosną :)

Zdrowie!


Powtórzę się, ale będę to mówić do znudzenia: nie ma zdrowych i szybko rosnących włosów bez dbania o siebie.

U mnie temat ten to taki miks: kwestia wysypiania się leży i kwiczy, bo jestem przygnieciona robotą, której końca nie widać. Ale prędzej zrezygnuję ze snu niż z zumby czy racjonalnego odżywiania się. No i jak zawsze, dużo piję: ostatnimi czasy przedziwny buraczano-jabłkowy napitek z Biedronki. Całkiem zacny, polecam.

W kwestii pielęgnacji włosów ostatnie miesiące były dla mnie okresem minimalizacji zapasów:
  • w bólach wykończyłam odlewkę odżywki Aloeba od Jessicurl(TOTALNIE nie moja bajka);
  • w mniejszych bólach – maskę Scandic Banana (która jakoś dziwnie pracowała z olejami, które próbowałam nią zmywać);
  • przyjaciółce o prostych, niskoporowatych włosach oddałam Oleo-krem Biovax Gold oraz odżywkę L’Oreal Elseve Arginine Resist (jest z nich zadowolona mniej więcej tak bardzo, jak ja NIE byłam);
  • moja mama przejęła ode mnie maskę Biovax Bambus & Olej Avocado (pierwszy kiepski dla mnie Biovax o_O Na moich wychuchanych lokach nie robił nic, ale na suchych włosach mamy sprawdza się super!).




Co wskoczyło na ich miejsce? Niewiele. To znaczy w użyciu są -> Kallos Algae do zmywania olejów w moim OOMO, -> maska Anwen do włosów wysokoporowatych jako mój emolientowo-humektantowy ideał i maska Ziaja Kozie Mleko, o której napiszę w przyszłości, bo jest o czym! A na otwarcie czekają anwenówka do włosów niskoporowatych i maska Biovax Opuntia Oil & Mango, ale jestem twarda i czekam na wakaty ;)

Te z kolei nastąpią gdy zdenkuję ostatnie dwie odżywki, do czego konsekwentnie dążę. Równie konsekwentnie odżywiam włosy przed praktycznie każdym myciem: czy to olejem w metodzie OOMO, czy to miodem w technice -> miodowania włosów, czy po prostu nakładaną przed myciem maską bądź odżywką. Grzecznie zabezpieczam też końcówki, robię płukanki, same wiecie – moja klasyka ;)


I na koniec oczywiście zdjęcie ilustrujące postęp! Tu w wersji na mokro, żebyście mogły faktycznie ocenić skalę przyrostu. Jeśli chcecie zobaczyć jak moje włosy wyglądają suche (a więc pokręcone) i wystylizowane (bądź nie), zajrzyjcie na mój Instagram tutaj bez stylizacji (klik!) lub tutaj z (klik!), albo po prostu do zdjęć z podwójnej włosowej -> recenzji maski Anwen i sprayu Jessicurl.


Kolejny kwartalnik w lipcu - oby świeżo po podcięciu włosów, ale kto wie - może mimo to sięgające już kątów łopatek? Bardzo bym chciała! To znaczy pod warunkiem, że dalej będą się kręciły tak jak teraz <3

Jeśli macie pytania niezwiązane z postem to śmiało, a ja niezmiennie proszę o wypełnianie mojej ankiety TUTAJ! To już ostatnie dni i moje ostatnie próby wywiercenia Wam dziury w brzuchu ;) Z góry dziękuję!
Ania

Viewing all 206 articles
Browse latest View live